Nasz redakcyjny kolega, Adam Siennica, lubi mówić, że Joaquin Phoenix jest takim aktorem, który nawet banana na chodniku potrafiłby zagrać tak, że widzowie pływaliby we łzach wzruszenia. W pełni podpisuję się pod tym stwierdzeniem – odtwórca roli Kommodusa z Gladiatora jest niekwestionowanym mistrzem małych gestów i niepozornych spojrzeń, w których można odnaleźć mickiewiczowskie cierpienie za miliony.
A tak na serio – aktor, awanturnik, obrońca praw zwierząt, a swego czasu również hippis. Kiedy nominowano go do Oscara, powiedział, że ma gdzieś tę nagrodę i nazwał ją słowem na literę g. Na potrzeby roli przez ponad rok zachowywał się tak, że świat uznał go za wariata. Brzmi ciekawie, prawda? Poznajcie historię Joaquina Phoenixa.
Była ich piątka – River, Rain, Summer, Liberty i on – po prostu Joaquin. Jako jedyny z pięciorga rodzeństwa nie miał wymyślnego, opiewającego piękno natury imienia. Później dołączy do swoich sióstr i braci, jako młody aktor nadając sobie pseudonim “Leaf”. Ale na razie jest zwykłym Joaquinem. No, może “zwykłym” to niekoniecznie dobre określenie, biorąc pod uwagę, że jego dzieciństwo dalekie było od życia typowego amerykańskiego nastolatka. Przyszły gwiazdor był bowiem dzieckiem Johna i Arlyn Bottom – sztandarowych przedstawicieli epoki dzieci kwiatów, którzy swoje poglądy manifestowali nie tylko za pomocą fantazyjnych imion, jakie nadawali swoim dzieciom. Idea wolności i miłości, która poskutkowała między innymi tym, że każda z ich pociech urodziła się w innym miejscu na świecie, miała jednak również swój czarny epizod.
Rodzice Joaquina nie uchronili się bowiem od błędu, jaki popełniało wielu członków ruchu hippisowskiego w latach 70-tych i kiedy wyemigrowali do Ameryki Południowej, dołączyli do sekty o nazwie Dzieci Boga. W obrębie wspólnoty nie tylko panowała skrajna swoboda obyczajowa, ale dochodziło również do wielu nadużyć – do dzisiaj na jaw wychodzą świadectwa jej wychowanków, którzy twierdzą, że jako dzieci byli seksualnie wykorzystywani „w bożym imieniu”. Sam River, brat Joaquina, przyznał kiedyś, że młodzi członkowie byli zachęcani do jak najwcześniejszych kontaktów seksualnych, a on sam przestał być prawiczkiem w wieku… czterech lat.
W końcu John i Arlyn zrozumieli, jak wielkim błędem było dołączenie do sekty i wraz z piątką pociech wrócili do Stanów Zjednoczonych, aby zacząć wszystko od nowa. Żeby się oczyścić i odrodzić z popiołów niczym… feniks. Tak, to właśnie wtedy rodzice Joaquina wpadli na pomysł zmiany paskudnego nazwiska “Bottom” na jakże piękne “Phoenix”.
Joaquin Bottom zmienił wtedy nie tylko nazwisko. Pewnego dnia, kiedy wraz z ojcem grabił liście w ogrodzie, wpadł na pomysł nadania sobie przydomka, za sprawą którego połączy się z naturą tak jak jego rodzeństwo – stał się Leafem Phoenixem. Do swojego prawdziwego imienia wróci dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, już jako dorosły człowiek. Ale na razie jest Liściem i stawia pierwsze kroki w showbiznesie. Oto bowiem występujące na ulicach w instrumentalno-wokalnych numerach rodzeństwo Phoenix zainteresowało hollywoodzką agentkę dziecięcą, która szukała nowych twarzy do reklam. Nie była to jednak rodzina, którą można łatwo przerobić na maszynkę do robienia pieniędzy – mimo że John i Arlyn wycofali się z ruchu hippisowskiego, wciąż twardo pozostawali przy weganizmie i w tym duchu wychowywali swoje dzieci. Reklamy McDonalda czy KFC z góry więc odpadały. Utalentowane rodzeństwo szybko jednak wyzwoliło się ze świata promocji i reklamy na rzecz bardziej ambitnych projektów. A zaczęło się od Rivera.
Najstarszy z rodzeństwa Phoenixów zaczął robić karierę w zawrotnym tempie. W dużym stopniu to właśnie status brata jako hollywoodzkiej gwiazdy młodego pokolenia, a także jego późniejsza śmierć (w wyniku przedawkowania narkotyków), zadecydowały o aktorskiej drodze Joaquina. I nie tylko jego - wielu uważa, że na przykład kariera Leonarda DiCaprio wyglądałaby dzisiaj zupełnie inaczej, gdyby River tak przedwcześnie nie opuścił tego świata. Jak przyznał James Cameron w jednym z wywiadów, młody aktor był faworytem do roli Jacka Dawsona w Titanicu, a on sam bardzo długo szukał na jego miejsce godnego zastępcy. I nie była to jedyna rola, jaką Leo “przejął” po Riverze – zastąpił go także w Całkowitym zaćmieniu Agnieszki Holland oraz filmie "Przetrwać w Nowym Jorku". Jak można zatem wywnioskować z tych co prawda niezrealizowanych, ale jakże obiecujących planów, najstarszy z braci Phoenix stał się nie byle kim w fabryce snów i dzięki temu droga do sławy Joaquina (a właściwie wówczas Leafa), była nieco przetarta. Młodszy z braci dość szybko zadebiutował na dużym ekranie, a jego pierwszą tego typu rolą była ta z komedii “Kosmiczny obóz” (reż. Harry Winer).
Jednak taką pierwszą ważną rolą dla młodszego z braci Phoeanix był występ w filmie Spokojnie, tatuśku, który zapewnił mu nie tylko sympatię ze strony publiczności i krytyki, ale również zapewne sowity zarobek (film przyniósł ponad sto milionów dolarów zysku). Każdy rozsądny człowiek w takiej sytuacji spróbowałby jak najdłużej utrzymać się na tej niepewnej fali popularności, która albo powiedzie go aż do samych gwiazd Hollywoodu, albo, nieumiejętnie wykorzystana, wtrąci do oceanu zapomnienia. I co wtedy zrobił Joaquin? Ogłosił, że znika. Od tak, po prostu – jedzie z ojcem w podróż po Meksyku i Ameryce Południowej i w związku z tym zawiesza swoją karierę aktorską na czas nieokreślony. A ten z kolei wydłużył się aż do pięciu lat.
Ale wielkie meksykańskie wakacje zakończyły się z chwilą, kiedy na scenę wkroczył Gus Van Sant - reżyser, który wcześniej współpracował z Riverem na planie filmu Moje własne Idaho. Twórca widział najwyraźniej w rodzinie Phoenix wielki potencjał, bo po tragicznej śmierci starszego z braci, postanowił wyciągnąć pomocną dłoń do tego młodszego. I to od razu z wyzwaniem, które mogło tyleż wreszcie rozpędzić karierę niepokornego Joaquina, co ją nieodwracalnie pogrążyć. W najnowszym filmie Van Santa, “Za wszelką cenę”, Joaquin miał bowiem partnerować samej Nicole Kidman. Młody aktor wcielił się tutaj w rolę licealisty, który pada ofiarą bezwzględnej dziennikarki. Biorąc pod uwagę, jak mały bagaż doświadczeń miał wówczas Phoenix, zadanie było trudne. Egzamin zdał jednak celująco – krytyka doceniła tego niemalże pijanego miłością, niezbyt rozgarniętego nastolatka o mętnym spojrzeniu, którego wykreował w filmie. Był to pierwszy ważny krok na drodze do poważniejszej kariery.
Jego pozycja w Hollywood zaczęła się powoli ugruntowywać – aktor otrzymywał angaże w filmach u boku takich gwiazd jak Nicolas Cage (Osiem milimetrów) czy Sean Penn (Droga przez piekło). Partnerowanie na ekranie takim sławom było jednak dla Joaquina mieczem obosiecznym – choć nazwiska te gwarantowały popularność i sukces kasowy, to zgarniały jednak całe show i sprawiały, że role samego Phoenixa były zazwyczaj przyjmowane bez szczególnych emocji. Poza tym do aktora zaczęła powoli przywierać łatka idealnego kandydata do ról drugoplanowych. Ale pewnego dnia ciągnąca się za aktorem passa mało znaczących rólek skończyła się. Oto na scenę wkroczył Ridley Scott, który w tym surowym obliczu z ogromnymi czarnymi brwiami i zajęczą wargą (choć Joaquin lubi mówić, że jego charakterystyczna blizna to efekt bójki z czasów dzieciństwa) zobaczył swojego filmowego Kommodusa w Gladiatorze. Żartuję, oczywiście, że Joaquin dostał propozycję z rąk samego mistrza z zupełnie innych powodów. Faktem jest jednak, że od razu zrozumiał, że szykuje się widowisko na miarę Ben Hura - będzie zemsta, krew i łzy. A on w tym wszystkim weźmie udział. Zagrał tak dobrze, że zgarnął swoje pierwsze nominacje do Oscara i Złotego Globu.
I znowu wydawałoby się, że jego kariera wystrzeli jak z procy, a z samych wyżyn będą spływać nań propozycje nie do odrzucenia. W każdym razie trudno sobie wyobrazić, żeby po takim aktorskim sukcesie, jaki niewątpliwie stał jego udziałem za sprawą Gladiatora, Joaquin mógł znowu utknąć w próżni. A tu ponownie wielkie nic – drugoplanówki w cieniu takich sław jak Mel Gibson (Znaki), Adrien Brody (Osada) czy John Travolta (Płonąca pułapka). Co z tego, że przynajmniej dwa pierwsze z tych filmów okazały się kasowymi hitami, skoro Phoenix grał w nich mało znaczące role. Joaquin załamał się. I o ile do tamtej pory aktor raczej stronił od rock’n’rollowego trybu życia, tak teraz X muzę postanowił zamienić na inną – alkohol. Wypijał więc kieliszek za kieliszkiem, aż w końcu zaczął się przygotowywać do roli innego… faceta z problemami...
Jeśli zastanawiacie się, o co chodzi z tym Johnnym Cashem, to sięgnijcie pamięcią do samego początku, kiedy to rodzeństwo Phoenix występowało na ulicach, zabawiając tłum śpiewem i grą na instrumentach. Otóż nagle po latach, właśnie w tym najczarniejszym dla niego okresie, ktoś wreszcie odkrył, że Joaquin potrafi śpiewać. Tym tajemniczym łowcą talentów okazał się James Mangold, reżyser, który nosił się z zamiarem stworzenia filmu o legendzie muzyki country, Johnnym Cashu. Phoenix nie tylko przyjął propozycję zagrania legendarnego muzyka, ale również zaśpiewał wszystkie jego piosenki, które możemy usłyszeć w filmie. I nie wiadomo, czy to ten burzliwy okres w życiu aktora zadecydował o tym, że potrafił tak wiarygodnie uchwycić wszystkie meandry gwałtownego charakteru muzyka. Starczy powiedzieć, że była to wielka rola, która zresztą przyniosła mu kolejną nominację do Oscara.
I wreszcie Joaquin spełnił symboliczne znaczenie swojego nazwiska. Zmartwychwstał bowiem niczym feniks, wydobywając się z popiołów artystycznej próżni i alkoholizmu. Stał się na nowo aktorem i człowiekiem. Co prawda to drugie odrodzenie przyszło mu zapewne w bólach i mękach – przygotowując się bowiem do występu w filmie Spacer po linie, pił, ile wlezie, byle tylko jak najwiarygodniej wypaść w roli Casha. Ale kiedy naszedł czas, by wrócić do normalnego życia, Joaquin zacisnął wargi i wziął się w garść. Tym razem przecież czekały na niego kolejne filmowe propozycje. I to takie, w których to on grał pierwsze skrzypce. Zaczęło się od “Kochanków”, filmu, który mimo że nie bombardował ładunkiem artystycznym, to miał potencjał charakterologiczny – dostarczał matrycy, na której Joaquin z łatwością mógł zbudować ciekawą postać. To odróżniało propozycje, które teraz zaczęły nań spływać od tych poprzednich – jego postaci przestały być nudne i schematyczne, a zaczęły nosić w sobie porządny kaliber emocji. I tak w Kochankach wcielił się w rolę trzydziestoletniego Leonarda – cierpiącego z powodu nieszczęśliwej miłości niedoszłego samobójcy, w którego życiu nagle pojawiają się dwie kobiety. Wydawałoby się, że trudno o prostszą, realizującą w większym stopniu gatunkowe kalki opowieść. I o ile można kręcić nosem na ten melodramatyczny scenariusz, to samemu Phoenixowi nie możemy odmówić, że na ekranie błyszczy z całą mocą, a historia jego bohatera po prostu chwyta za serce w bolesnym skurczu. A to był dopiero początek.
Jak już się odrodził niczym mityczny feniks, to wzniósł się tak wysoko, jak tylko może aktor poszukujący artystycznego spełnienia. W Mistrzu, kolejnym bardzo udanym obrazie z jego udziałem, Joaquin niezwykle wiarygodnie wszedł w rolę zmagającego się z przeszłością, targanego agresją i niezaspokojonymi potrzebami seksualnymi weterana wojennego, Freddiego. Z kolei w filmie Ona oczarował publiczność niepozorną małą-wielką rolą samotnego pisarza, któremu przytrafiła się na pozór zwykła, a jednak niecodzienna sytuacja – otóż zakochał się. Ale nie w człowieku, jak to zwykle bywa, ale w systemie operacyjnym, który niedawno kupił. W filmie tym Phoenix po raz kolejny udowadnia, że jest niekwestionowanym królem drobnych gestów i ukradkiem rzucanych spojrzeń, którymi potrafi opowiedzieć o całym cierpieniu swoich bohaterów. Arcydzieło. Ciekawą kreację stworzył również w “Nigdy cię tu nie było”. W filmie tym Phoenix wcielił się w rolę zmagającego się z demonami przeszłości byłego żołnierza i agenta FBI, który otrzymuje zlecenie odbicia z rąk złoczyńców porwanej córki wpływowego senatora. Kreacja nagrodzona Złotą Palmą w Cannes.
Ale jeśli myślicie, że Joaquin wygrzewał się w blasku chwały, nie robiąc w międzyczasie nic szalonego, to chyba nie znacie dobrze rodziny Phoenix. A trzeba wam wiedzieć, że pewnym momencie dołączył do niej sam Casey Affleck, który ożenił się z siostrą Joaquina – Summer. Nowi szwagrowie, którzy spotkali się wcześniej na planie filmu Za wszelką cenę, od razu się polubili. Do tego stopnia, że wpadli na pomysł stworzenia wspólnego projektu. Ale nie był to byle jaki pomysł – szykowała się największa maskarada w historii kina. Pewnego dnia bowiem Joaquin pojawił się w talk-show Davida Lettermana. I to w szczególnej odsłonie – za duży garnitur, rozwichrzona fryzura i zapuszczona broda wskazywały, że w aktorze zadziała się jakaś przemiana. Ale to nie aspekt wizualny zadecydował o tym, że po programie cały świat zwrócił oczy w stronę Phoenixa. Aktor nie tylko bowiem sprawiał wrażenie człowieka, który ciężko imprezował przez cały ostatni tydzień, ale również zaczął mamrotać pod nosem, że rzuca aktorstwo na rzecz… rapu. I jak powiedział, tak zrobił – rzeczywiście zaczął jeździć z koncertami i to wyglądając i zachowując się tak samo dziwnie jak u Lettermana. Świat uznał, że Phoenix albo zwariował, albo co najmniej przeżywa solidne załamanie nerwowe. Ale jak się okazało, była to tylko kolejna rola, w którą wcielał się aktor.
A cała prawda wyszła na jaw dopiero wtedy, kiedy światło dzienne ujrzał mockument Jestem jaki jestem w reżyserii Caseya Afflecka. Okazało się bowiem, że przyjaciele tworzyli film, w którym Joaquin ukazuje samego siebie jako celebrytę rezygnującego z aktorstwa na rzecz zostania gwiazdą hip-hopu, a całe to przedstawienie u Lettermana, wszystkie koncerty i wizerunek tworzony przez Phoenixa przez ostatni rok były kolejnymi etapami tej genialnej maskarady. Przebieranki, którą przyjaciele urządzili by pokazać, jak łatwo media mogą manipulować ludźmi. Przedsięwzięcie stulecia. Chociaż przez sam dokument bardzo trudno przebrnąć. W tej filmowej, opartej na autoparodii wersji samego siebie, Phoenix bezwstydnie korzysta z usług prostytutek, na potęgę używa narkotyków i alkoholu, a nawet robi dużo gorsze rzeczy, które nie sposób tutaj w miarę elegancko opisać. Zamiast tego przytoczę może cytat jednego z amerykańskich krytyków, który napisał, że filmu nie da się oglądać, ponieważ ukazany w nim “rozpad człowieka jest zbyt brutalny i intymny”. Możecie sobie wyobrazić… albo obejrzeć.
Trzeba jednak przyznać, że biorąc pod uwagę, jaką sławą Joaquin cieszył się do tamtej pory, stworzenie tego całego spektaklu wokół aktora nie było aż takim trudnym zadaniem,. Phoenix bowiem od zawsze uchodził za tajemniczego i nieprzewidywalnego. Nigdy nie przepadał za wywiadami i często zdarzało mu się je odwoływać albo zachowywać kompletne milczenie podczas konferencji. Szczególnie znana była jego niechęć do mediów społecznościowych – aktor trzyma się z daleka od Facebooka czy Instagrama. Ponad wszystko ceni swoją prywatność, a z kolei za nic ma cały blichtr związany ze znajdowaniem się w panteonie gwiazd Hollywoodu - nie chodzi na bankiety i unika branżowych imprez. Kiedy po raz kolejny został nominowany do Oscara, tym razem za Mistrza, aktor w ostrych słowach wyraził swoją opinię na temat tych nagród: - Mam je gdzieś. To g…! Nie wierzę w to i nie chcę być tego częścią – mówił. Bardziej niż bycie na świeczniku Joaquina interesuje aktywizm społeczny. Jak pamiętamy, Phoenix od dzieciństwa był weganinem i pozostał nim przez całe życie. Od lat aktywnie działa na rzecz organizacji upominającej się o prawa zwierząt o nazwie PETA, której zresztą jest ambasadorem. Dlatego właśnie na planie Gladiatora wszystkie skórzane elementy kostiumów przeznaczonych dla aktora musiały być wykonane z materiałów syntetycznych.
Ale mimo że Joaquin to z pewnością niepokorny typ, to ani jego gwałtowna natura, ani kontrowersje czy problemy z alkoholem nie obróciły w niwecz jego kariery. Przeciwnie, aktor po każdym upadku potrafił niczym feniks odrodzić się silniejszy i jeszcze mocniej błyszczeć na ekranie. Wreszcie, po latach wydaje się, że aktor znajduje się w tym miejscu, do którego zawsze dążył. A zmierzał ku wielkiej roli, która zapadłaby w pamięci widzów na długie lata. Być może rola Jokera okaże się wreszcie tą, która pozwoli mu zapłonąć najjaśniejszym płomieniem feniksa?