ADAM SIENNICA: Wiem, że na Tofifest wszyscy chcą z tobą rozmawiać o filmach Nina oraz Via Carpatia. Ja jednak muszę zapytać o coś zupełnie innego. Jestem wielkim fanem serialu Bez tajemnic i twojej postaci z 2. sezonu. Zastanawiam się, jak wspominasz tę rolę? Julia Kijowska: Fantastycznie ją wspominam. To była wielka i wyjątkowa robota. Właściwie to były takie aktorskie monodramy. Pamiętam, że kręciliśmy ujęcia, które trwały po dwadzieścia minut. W tym naszym teamie to z Jurkiem Radziwiłowiczem chyba byliśmy prawdziwymi rekordzistami. Przede wszystkim to był naprawdę świetnie napisany scenariusz. To było takie doświadczenie, w którym dostajesz tak perfekcyjny tekst, że wkładasz wielką pracę w to, aby nie zmienić nawet przecinka czy słowa. To jest wspaniały materiał, który w tym rytmie, między słowami w całej tej strukturze ukrywa cały sens. Wspominam to jako świetną pracę rozszyfrowania i wypełnienia tego na ekranie. To też musiało być trudne i wymagające doświadczenie… Bardzo wymagające, bo tylko pozornie to była prosta sytuacja. Podczas sceny siedzisz na kanapie. Co można pomylić w takim momencie, gdy tylko rozmawiasz? Okazuje się, że wtedy wykonuje się miliard mikroruchów. Praca nad tymi ruchami, by pokazać, jak twoje ciało się zachowuje podczas tych ogromnych emocji, fiksowanie i powtarzanie tego ze stuprocentową dokładnością, to było coś pomiędzy teatrem a filmem. Coś bardzo wyjątkowego. To kapitalnie działało. Pamiętam, że były odcinki, że aż ciarki mnie przechodziły po plecach przez te emocje. To była naprawdę fajna przygoda. Świetnie spotkania i praca z Jerzym Radziwiłowiczem i Jackiem Borcuchem. To był dla mnie też ważny moment pod względem zawodowym. Pewnie też dało ci dużo potrzebnego doświadczenia, które nadal możesz wykorzystywać na planach filmowych. Tak, to się na pewno sumuje. Jakaś nauka z tego płynęła. Miałam szansę się tam sprawdzić sama przed sobą. Dowiedzieć się, na jakim jestem etapie aktorskiego wygimnastykowania. Teraz jestem na jeszcze innym. Pewnie dzisiaj zrobiłabym to jeszcze inaczej. Nie żałuję niczego, to nie o to chodzi. Polega to na tym, że zapisujesz się w jakimś momencie i kondycji, a to potem ciągle ulega zmianie. Przechodząc do filmu Nina. Jest tam jedna scena, która wydała mi się szczególnie ważna i mająca przesłanie. Gdy twoja postać tłumaczy siostrze, że zakochała się w osobie, w drugim człowieku. To była taka idea, którą Olga bardzo pilnowała, aby nie zrobić agitacyjnego filmu o LGBT skierowanego do określonego środowiska. Chodziło o stworzenie historii, która wykracza poza odkrywanie własnej tożsamości seksualnej, ale jest po prostu opowieścią o miłości na poziomie ogólnym. O poszukiwaniu swojej tożsamości w ogóle. O presji społecznej, którą sami sobie narzucamy wewnątrz i czerpiemy z zewnątrz. Jednocześnie ważne jest to, by pilnować tego i pokazać, że o tym też opowiadamy, aby nie udawać, że mamy do czynienia z taką historią miłosną jak w większości filmów. Taką heteronormatywną, zwykłą historią. Mimo wszystko czuć w tym uniwersalne przesłanie. W samym doświadczeniu miłości jest coś uniwersalnego. To jest emocja, która nas totalnie porusza, o której mówimy, która nas absorbuje i o której robimy dużo filmów. Jakby jednak tak się im przyjrzeć, wszystkie w jakimś stopniu traktują to tak powierzchownie. Miłość, która nas spotyka w życiu jest dużo mniej oczywista, niż ta, którą oglądamy na ekranach. W jakimś sensie ten model komedii romantycznej jest ciągle naszą obsesją. A komu przydarzają się historie jak z komedii romantycznej? Myślę, że niewielu z nas [śmiech].
fot. materiały prasowe
No i w sumie to jest pozytyw, bo komedie romantycznej i ich bajkowość ma swój rozrywkowy cel do osiągnięcia. Z drugiej strony mamy taką Ninę, którą opowiada o miłości inaczej. Czy rzeczywiście tęsknimy do takiej miłości jak w komedii romantycznej? Czy bardziej do takiego głębokiego uczucia i wyboru, którego dokonujemy? Nie chcę też tego wartościować, bo to zupełnie inne gatunki filmowe. Nie ma o czym mówić. Chociaż wydaje mi się, że nawet w komedii romantycznej ten schemat mógłby nie być tylko heteronormatywny. Zmiana mogłaby być przyjemną odskocznią. Poruszenie kwestii środowiska LGBT jest też istotne, bo wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak ważna jest reprezentacja na ekranie. Takie filmy też są potrzebne. Myślę, że nawet bardzo potrzebne. Poznałam dziewczyny ze środowiska – te bardziej aktywne i po prostu te, które się zaangażowały w nasz film. Było ich sporo. Wiarygodność świata „Niny” polega też na tym, że zaangażowały się w ten film właśnie dziewczyny ze środowiska lesbijskiego. I muszę powiedzieć, że mimo mojej – jak wydawało mi się – ogromnej tolerancji i otwartości, poznanie tego środowiska otworzyło mi oczy na wiele problemów. Ciągle opowiadamy rzeczywistość przez heteroseksualnych białych mężczyzn. To dosyć ograniczony punkt widzenia. Kino zawsze uczy się takich rzeczy z czasem. To na pewno potrwa. Oczywiście, że na świecie jest to na zupełnie innym etapie i tych filmów jest po prostu więcej. Dorastamy przeglądając się w filmach. W ten sposób odkrywamy też naszą seksualność. Mamy jakieś typy, swoje ulubione sceny, swoich ulubionych aktorów i tak dalej. Gdy słyszę opowieści z czasu dorastania tych dziewczyn… takiego materiału skierowanego do nieheteronormatywnej publiczności jest po prostu o wiele mniej. Ta nierówność jest porażająca. Tym się w ogóle nie zajmujemy. Na warsztat brany jest bardzo wąski wycinek naszego społeczeństwa. Co masz dalej ciekawego w planach? Zrobiłam dwa filmy w tym roku. Dwa debiuty. Michała Szcześniaka i Moniki Młodzianowskiej. Bardzo obiecującej kolejnej kobiety w polskim kinie. Czekam na to, co z nich wyjdzie. Znowu zainwestowałam sporo energii i czasu w te projekty. Nie żałuję, bo to były ciekawe spotkania. Teraz biorę jednak chwilę wolnego. Trzeba odpocząć i zająć się rodziną.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj