Komiksariat to mój comiesięczny cykl publicystyczny/felietonowy/recenzencki, który do tej pory ukazywał się na łamach portalu poza wydaniem weekendowym. Od teraz rzecz ulega zmianie.
Format pozostaje (prawie) ten sam, czyli wybieram najciekawsze propozycje komiksowe z danego miesiąca i piszę o nich, co mi serce dyktuje. Niekiedy będzie o jednym tytule, innym razem, jak dzisiaj, o dwóch, a może nawet, jeśli Jack Kirby, rozbijający się zapewne gdzieś po rajskich ogrodach Nowej Genesis, spojrzy łaskawszym okiem, to nawet i pięciu. Zależy to poniekąd od mojej zdolności dopatrzenia się jakiejś tematycznej więzi pomiędzy opisywanymi pozycjami, co nie zawsze się jednak uda, ale tym razem nie mogłem oprzeć się zestawieniu opowieści o początku i końcu (a zarazem również i początku). A chodzi o premierowy na naszym rynku tom słynnej już, nagradzanej serii Matt FractionHawkeye. Vol. 1: My Life as a Weapon (wyd. Egmont) oraz wyczekiwanego przeze mnie albumu Spider-Man: Reign (wyd. Mucha Comics).
Żywa broń
Komiks Fractiona tak po prawdzie nie jest żadnym tam początkiem, bo kto nie zna choćby trochę historii Avengers i nie kuma, kto jest kim, ten nie ma raczej czego tutaj szukać. Nikt nie podaje na tacy genezy tytułowego zabijaki, ani nie przybliża zasad rządzących światem przedstawionym. Amerykański scenarzysta nie traci czasu. Już mocna, ale stosunkowo oszczędna kreska zarówno Aji, jak i Pulido przywołująca na myśl rysunki Michaela Larka i, o ile nie ponosi mnie fantazja, Darwyna Cooke'a, sugeruje, że nie będzie to szeregowy komiks superbohaterski, lecz próba wywrócenia pewnego porządku do góry nogami. Fraction zaczyna od sprintu, rzucając czytelnika in medias res (co okaże się swoistym lejtmotywem całego tomu) i udowadniając, że Clint Barton, mimo że jest najlepszym łucznikiem świata, ma przewalone jak nikt inny z Avengers. Gnaty pękają mu równie łatwo jak mnie czy tobie, ciągle chodzi poobijany, a czynsz co miesiąc zanosi rosyjskiemu dresiarzowi, który zarządza jego kamienicą. Nie ma jednak tutaj miejsca na łzawe obyczajowe historyjki, bo metoda Fractiona przewiduje zrzucanie na nękanego niepowodzeniami Hawkeye'a, który przypomina tutaj marvelowego Kaczora Donalda, kolejnych lawin. Co i rusz testuje jego szczęście (a raczej pecha) poprzez wikłanie tego nie do końca superbohatera w sytuacje rodem z filmu o Jamesie Bondzie.
I fakt, jest to sprawne, zabawne i dynamiczne (przecież na prestiżową nagrodę Eisnera musiał Fraction zasłużyć), ale niespecjalnie odkrywcze. Ot, dobra lektura na deszczowe popołudnie, ale temat „zwyczajności” trykociarzy ogrywano już niejednokrotnie lepiej i obawiam się, że autor nie ma za bardzo nic do powiedzenia. Ba, ale nawet jeśli i faktycznie tak jest (dopuszczam też możliwość, że po prostu niepotrzebnie kombinuję), to nie sposób nie docenić lekkości opowiadania, bo taka Wisienka ma znakomite komediowe tempo i można sobie praktycznie scena po scenie wyobrazić, jakby to wyglądało przeniesione na ekran. Fajnie, że seria ta funkcjonuje jakby trochę z boku, osobno, poza tymi wszystkimi wielkimi wydarzeniami, które raz po raz wstrząsają uniwersum Marvela. Jest kameralna, outsiderska, trochę jak, ech, sam Hawkeye.
Powrót Mrocznego Pająka
Zapewne komiks ten miał doścignąć niedoścignione i być dla flagowej postaci Marvela tym, czym ponadczasowe arcydzieło Frank Miller jest dla Batmana. To skojarzenie dość oczywiste, ale i niebezpodstawne. Bynajmniej. Ba, nawet Marvel reklamował swój komiks hasłem przywołującym Dark Knight Returns. Tematycznie jest to niemal kalka, łącznie z marzeniem o gniewnej rewolucji przeciwko establishmentowi, tak u Millera szczerym, tutaj zaś – wykalkulowanym.
Stareńki Peter Parker dorabiający jako popychadło u miejscowego kwiaciarza nie ma już nikogo, dla kogo miałby siłę rano zerwać się z łóżka inaczej niż lewą nogą. Dawno już zrzucił z siebie brzemię odpowiedzialności, jakie przed laty złożyła na jego barki nadana mu ogromna moc. Nowym Jorkiem rządzi despotyczny burmistrz, który chce odciąć miasto od świata przy pomocy Sieci, elektronicznego systemu mającego zapewnić koślawo rozumiane bezpieczeństwo. Nie mam pojęcia, co kierowało wydawcą, żeby album ten wypuścić akurat teraz, ale skojarzenia z obietnicami wyborczymi aktualnego prezydenta USA (który sam niekiedy wydaje się żywcem wyjęty ze szkicownika zblazowanego komiksiarza) nie będą nie na miejscu, co przydaje Władzy niezamierzonego przez autora, którym jest kanadyjski rysownik i scenarzysta Kaare Andrews, kontekstu, cokolwiek złowieszczego. Innymi słowy: sytuację uratować może jedynie Spider-Man, ten sam, który niegdyś pozował do zdjęcia z Barackiem Obamą. Dość polityki.
Sednem opisywanej pozycji jest przede wszystkim bitwa nie z zamaskowanymi zbirami, ale z demonami ducha, pogodzenie się ze stratą. Niestety, Andrews nie radzi sobie zbyt dobrze ani z narracją z offu, ani z mdłymi scenami wizyjnymi, nie potrafi dźwignąć emocjonalnego ciężaru tej historii, zresztą napisanej bez należnej jej ikry. Tylko miejscami Władza wychyla łeb ponad przeciętność, kiedy Kanadyjczyk buduje narrację wokół konceptu potrzeby istnienia zła, aby mogło zaistnieć dobro, co w języku komiksu superbohaterskiego sprowadza się jednak do prostej konstatacji, że to odziany cudacznie łotr nadaje sensu życiu herosa. I odwrotnie. Jest to dość rozczarowująca konkluzja, szczególnie że Andrews miał do dyspozycji o tyleż ciekawsze rozwiązania, choćby rozwinięcie nadrzędnej wydawałoby się dla komiksu kwestii ceny poświęcenia faktycznej swobody obywatelskiej za (złudne) poczucie bezpieczeństwa, tutaj pogrzebanej przez karykaturalność postaci i ich motywacji, niedostatecznie rozwinięty świat przyszłości i niekonsekwencję scenariusza. Być może zawiniła stosunkowo mała objętość (zaledwie cztery zeszyty) niepozwalająca mu na rozwinięcie skrzydeł, ale, cóż, oceniam to, co mam, a nie, co mogłoby być. Władza, mimo intrygującego punktu wyjścia, okazuje się lichym hołdem dla Millera.
Oba komiksy opowiadają również o niedoskonałości i ograniczeniach ciała, ale podczas gdy lekkość pióra wynosi Hawkeye'a w górę, tak ciężar Władzy przygniata Spider-Mana. Owszem, to Fraction pracował z łatwiejszym materiałem, podczas gdy Andrews porwał się z motyką na słońce, lecz nie chodzi przecież o to, że Pająk musi być lekturą lekkostrawną (vide Cierpienie McFarlane'a albo Ostatnie łowy Kravena DeMatteisa). Z ciekawością przeczytam kolejne tomy Hawkeye'a, emerytowanego Spidera mam dość po czterech rozdziałach.
Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.