Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze komiksy kosztowały tyle, co dwa kilogramy cukru, a po nowe zeszyty biegało się nie do internetowej księgarni, tylko do osiedlowego kiosku, mało komu się śniły jakieś tam Ligi Sprawiedliwości. Bo jak to tak, żeby Batman z Supermanem?
Opieram się na jedynym słusznym przykładzie z życia wziętym, czyli swoim, a zaryzykuję domysł, że dla pokolenia 30+ jestem jako tako reprezentatywny, bo wydawane u nas przez TM-Semic komiksy połykałem hurtowo, czerpiąc informacje o odległym świecie zachodniej popkultury przede wszystkim z niezastąpionych stron redakcyjnych. A jako że serce osób decyzyjnych odpowiedzialnych za zakup licencji biło (tak mi się wydaje) dla Marvela, to i ja chętnie wymieniłem któregoś dnia posiadane przez siebie numery Batmana na zeszyty Punishera. Nie ma co się dąsać, spinać i zaprzeczać, że było inaczej: moją wizję komiksowego świata zbudowali wtedy Arek Wróblewski (nie jesteśmy na „ty”, bynajmniej, ale inaczej o panu Arkadiuszu myśleć nie potrafię) i Marcin Rustecki i stąd Avengers uznałem za ekipę skrojoną na miarę. O Lidzie Sprawiedliwości myślałem jako o ramocie, zjawisku zaledwie marginalnym, bo gdyby to było coś faktycznie dużego, to przecież TM-Semic wydałoby jakiś komiks, nie? Zresztą jak to, Batman i Superman i Zielona Latarnia i Flash i ktoś tam jeszcze obok siebie? Bohaterowie od DC jawili mi się wówczas jako indywidualiści, bo każdego zdążyłem poznać, dlatego, może paradoksalnie, nie mogłem ich sobie wyobrazić działających jako zgrany kolektyw. A Black Knight czy Vision to były dla mnie jakieś bolki, którzy nie istnieli w innym kontekście niż drużynowy. Ba, nawet Kapitan Ameryka był bardziej konceptem, niż faktycznym herosem, bo mignął mi chyba tylko przy okazji potyczki Spider-Mana z Czerwoną Czaszką; to, jak się nie mylę, był ten sam zeszyt, kiedy stary nazista o wysokim czole oferował Parkerowi furę hajsu za przyłączenie się do niesłusznej sprawy.
Prawdopodobnie w tym miejscu powinienem przywołać kontekst historyczny, rzucić kilkoma datami i podać parę nazwisk, ale tak po prawdzie geneza Ligi Sprawiedliwości to nudy niesłychane i jest ku temu pewien powód. Otóż konkurencyjny Marvel Comics miał Stana Lee i pal licho, co facet faktycznie wymyślił, a co zmyślił, lecz jego osoba, choćby tylko pośrednio, kleiła całe to uniwersum, które wokół niego, chcąc nie chcąc, orbitowało. Nie to, żeby u DC panował jakiś rozgardiasz niepozwalający na podejmowanie rozsądnych decyzji zarówno artystycznych, jak i komercyjnych, bynajmniej. Przecież na Lidze Sprawiedliwości wydawnictwo zarobiło grube miliony i sukces ten zainspirował motywowane potrzebą rynku Marvel Comics do nakierowania Lee na kurs, który naprowadził go na Fantastyczną Czwórkę. Chcę przez to wszystko powiedzieć, że proces twórczy nie był zbyt interesujący, bo dokonano, zupełnie świadomie, swoistego recyklingu, kiedy, na fali odświeżania lubianych postaci ze Złotej Ery, przypominano sobie o wydawanych niegdyś komiksach z udziałem Justice Society of America. Na tej koncepcyjnej bazie Gardner Fox przerobił swój twór sprzed lat na Ligę Sprawiedliwości skompilowaną z najpopularniejszych wówczas postaci DC: Green Lanterna, Flasha, Martian Manhuntera, Wonder Woman, Aquamana i, oczywiście, Batmana z Supermanem. Przy czym dwaj ostatni niezbyt często zasilali szeregi Ligi, skupieni na innych potyczkach i zmagający się ze swoimi problemami na łamach własnych serii. Nie zrezygnowano jednak z reaktywacji JSA. Ustalono po prostu, że dawna ekipa istnieje sobie dalej w innym wymiarze (na tak zwanej Ziemi 2), a po Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach połączono jeden z drugim i starych wyjadaczy przemianowano na poprzedników Ligi Sprawiedliwości. Tłumaczyć, co działo się po pamiętnym 1960 roku do teraz to rozplątywać węzeł gordyjski. Skład wesołej ekipy redaktorzy zmieniali częściej niż skarpetki, jej genezę wielokrotnie przepisywano, rozlały się spin-offy opowiadające o odnogach Ligi, aż zrodziła się ta, która gości na kinowych ekranach. No, prawie. Pod koniec 2011 roku DC podjęło decyzję o restarcie uniwersum – u nas inicjatywę ochrzczono Nowym DC Comics – i przywróciło światu pierwotny skład (z Cyborgiem zamiast Marsjanina). Pisany przez Geoffa Johnsa run to czytadło lekkie, łatwe i przyjemne, a zarazem dobra trampolina do filmu, bo pierwszy zbiorczy tom opowiada o zawiązaniu się Ligi i bitce z parademonami Darkseida. Ale na tym nie koniec, bo jest i świeższa Liga, którą skrzyknięto przed przeszło rokiem na potrzeby obecnego i u nas projektu – Odrodzenia – z dwoma młodymi Latarniami (pierwszy tom nosi u nas podtytuł „Maszyny zagłady”). Do tego miszmaszu dorzućmy jeszcze nowiutką Amerykańską Ligę Sprawiedliwości (o nie, to nie to samo, co ta bez przymiotnika) z drugoligowymi bohaterami i... Batmanem. Bo czemu Gacek miałby nie podbić sprzedaży aż dwóch serii? Genialne posunięcie, naprawdę chylę czoła.
Jest jeszcze coś, co nigdy mi nie grało. Mianowicie: sama nazwa, Liga Sprawiedliwości. Może pojadę tutaj trochę Tonym Starkiem, ale jaka to sprawiedliwość, skoro wymierza ją na własną rękę żądny zemsty miliarder, przybysz z innej planety i amazońska księżniczka? Znaczy ja ufam ich dobremu sercu, jednak podobne działania, oczywiście czysto teoretycznie, zaprzeczają sensowi istnienia całego aparatu państwowego opracowanego przez setki lat demokracji. Ciekawy jestem, czy Zack Snyder podobne tematy poruszy. Ale dobra, bo się wyzłośliwiam i palę głupa, jakbym nie dostrzegał elementarnej różnicy między kradzieżą roweru a zagrożeniem z kosmosu, podczas gdy naprawdę chciałbym, aby film o Lidzie okazał się przynajmniej przyzwoity (gdzie się podziały te dawne oczekiwania?), nawet na poziomie szeregowych historii Johnsa, takiego komiksowego disco polo. Animacja Justice League Dark (tak, też z Batmanem i na dodatek z kategorią R) przecież się udała. A może by tak się nie trudzić i nakręcić po prostu kolejny film o Nietoperzu? I jeszcze jeden? I następny? Zanim rozboli mnie od tego wszystkiego głowa i znowu zacznę zrzędzić jak stary dziad, co to pamięta czasy JSL, wyrażę jeszcze nadzieję, że Snyder dokooptuje do tego całego filmowego bajzlu zwanego DCEU drużynę złożoną ze złych gości. Rzecz jasna nie teraz, ale przy okazji sequela (o ile powstanie), bo to chyba jedyne, czego Marvel jeszcze nie zdążył zrobić.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.