Daleki jestem od podniesienia teraz piąchy z gromkim okrzykiem, że nerdy górą i zachłyśnięcia się swoją jadowitą plwociną, która tryska mi z gęby, bo nie ma w tym stwierdzeniu jakiejś dzikiej satysfakcji, nie chcę przez to powiedzieć „Aleśmy im nareszcie pokazali!”, nic z tych rzeczy. Ba, to nawet nie jest moja osobista opinia, lecz fakt, z którym chyba trudno dyskutować. Znaczy można, jak ktoś chce, proszę bardzo, choć wydaje mi się, że lepiej poświęcić tę chwilę i parę szarych komórek na refleksję pokrewną, bo oto doczekaliśmy się (używam liczby mnogiej, zakładając, że skoro czytacie moje wypociny, to czytacie też komiksy) symbolicznej legitymizacji naszej pasji. Bo oto Logan otrzymał nominację do Oscara. Nie za fantazyjne fryzury, nie za montaż kabli, nie za najczarniejszą kawę na planie, ale za cholerny scenariusz. Niby adaptowany, lecz to szczegół, szczególnie że z komiksem Millara wiele wspólnego nie ma. Nie umniejszam tym samym, broń boże, kategorii technicznych, napomknę tylko, że takie Suicide Squad nawet nagrodę Akademii zdobyło, bodajże za charakteryzację. Rozumiecie. O ile mnie nie zmylił zmysł matematyczny, wykształcony na poziomie miernego ucznia, od czasu The Dark Knight (dziesięć lat temu!) żaden film oparty na komiksie nie otrzymał tak prestiżowej nominacji. Zwycięstwo, co nie? Pytanie to nie jest jednak retoryczne, bynajmniej. Dlatego pozwalam mu zawisnąć. Jako że mianuję się krytykiem filmowym (ano, zdaję sobie sprawę, że dzisiaj każdy sobie to wpisuje do cefałki), nie byłbym sobą i najpewniej odebrano by mi prawo do wykonywania zawodu, gdybym nie pokręcił trochę kinolem. Tak pisałem na Facebooku niedługo po seansie: „Wyobrażam sobie, choć nie bez trudu, że można nie bać się starości. Ja się boję. I Logan ten mój lęk wyraża poprzez rozliczenie się z popkulturowym mitem ostatniego romantycznego zrywu będącego swoistym potwierdzeniem, że się jednak życia nie spieprzyło (…) nadal nie chce mi się myśleć o filmie jako o fragmencie większej rzeczywistości komiksowej, na dumanie o tych kontekstach – owszem, istotnych – jeszcze przyjdzie czas”. No i przyszedł, choć chyba nie spodziewałem się, że będzie mi dane o nich pisać przy okazji tak istotnej oscarowej nominacji. Nie to, żebym nie doceniał Logana, przeciwnie, po prostu zwykle nie zawracam sobie głowy hollywoodzką hucpą i nie monitorowałem zbytnio, co się tam dzieje, lecz nawet moje kontestatorskie zapędy mają swoje granice. Niezaprzeczalnie film James Mangold sobie na to wyróżnienie zasłużył, lecz ostudźmy ewentualny zapał, bo w tym bębenku tkwiła tylko jedna kula. Na kolejne nominacje znowu sobie poczekamy, to nie tak, że nagle posypią się nagrody takie i owakie dla kolejnych produkcji Marvela.
Źródło: 20th Century Fox
Jasne, chciałbym się mylić, lecz nie sądzę, żeby „zwyczajne” komiksowe filmy Akademia zauważyła. Przypadek Mrocznego Rycerza i trylogii Christopher Nolan w ogóle był miętolony tyle razy, że nawet nie będę go ruszał, ale zastanówmy się przez chwilę, czemu to akurat Logan otrzymał nominację, czemu nie okrzyczany Deadpool, czy któryś z popularniejszych i bardziej lubianych przez krytykę adaptacji z MCU. Odpowiedź zawarłem niejako powyżej, przywołując, nieprzypadkowo, swoją wypowiedź o filmie. Podczas gdy inni budują, kładąc cegiełkę na cegiełce, Mangold dekonstruuje. Inni herosi się dopiero rodzą, ten umiera. To kino końca drogi. Nie dążę do osobliwej konkluzji wskazującej, dajmy na to, że Logan jest wizualizacją mokrego snu oponenta komiksowych adaptacji traktującym o rychłym końcu filmowej superbohaterszczyzny, ale wskazuję na jego osobność. Jestem praktycznie pewien, że nominacja została przyklepana dlatego, że Logan nie przypomina tego, co zwykliśmy uważać za ekranizację opowieści obrazkowej o nadludziach i ma więcej punktów zbiorczych z takim, wybaczcie przewidywalność tego naskórkowego skojarzenia, Unforgiven niż z drugimi Strażnikami galaktyki, zresztą nominowanymi za efekty specjalne. Do tej pory żaden film komiksowy – prócz przywołanego Mrocznego Rycerza – nawet robiące niesamowity hajs Spider-Many Sama Raimiego czy hołubione Batmany Tima Burtona, nie przygruchał sobie nominacji w kategoriach głównych i najwyższym laurem było wyróżnienie za zdjęcia. I to się nie zmieni. Już mówię dlaczego. Jest w Loganie taka scena, kiedy Wolverine przegląda stary zeszyt z X-Men, scena istotna na co najmniej dwóch poziomach, obu metaforycznym, tyle że na ekranie znajduje ona swoje bezpośrednie odniesienie. Bo jednak komiksowa fikcja okazuje się rzeczywistością (rzecz jasna niedosłownie, ale już może tak głęboko w to nie wchodźmy), ziemia obiecana faktycznie istniała, może nie do końca jako miejsce materialne, ale wyobrażone, które dopiero namacalnym miało się stać za sprawą złożonej przez Logana ofiary. To jedno. Drugie to autorefleksja Wolverine'a, który, przerzucając strony komiksu, dyskredytuje go i kwituje umęczonym wzruszeniem ramion, że nawet jeśli było, to minęło. Dawno i nieprawda. I jeśli zrównać pozostałe filmy komiksowe, które do kin trafiają, z dziełem Mangolda, dysproporcja jest podobna jak między tym, co Logan tam wyczytał, a co wyczytała tam X-23. Bo my jesteśmy tą dziewczynką, jaramy się kalendarzem nadchodzących premier, gdyż sporo tam peleryn i masek. Ale Akademia to ten sterany życiem dziadek, który dopiero musi w fantazję uwierzyć. Grubo ciosane? Może. Lecz nie zmienia to faktu, że, choć z komiksem można śmiało się pokazać i w teatralnym foyer, i w Starbucksie, to ani Czarna pantera, ani Venom, ani nic innego za rok tak poważnej nominacji nie dostanie. Zanim jednak zaczniemy snuć narrację o spiskowej teorii dziejowej, zastanówmy się za tych kilka tygodni, po seansach, czy byłyby to wyróżnienia zasłużone, czy może raczej to tylko nasze myślenie życzeniowe i jesteśmy jak zaczytana Laura. Ale jednak to ona miała rację. Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj