Bogowie portretują wybitnego człowieka, który odważył się zmienić obowiązujące zasady. Wyjmując z ludzkiego ciała serce, Religa przełamał moralne, kulturowe i religijne tabu. Kilka dekad temu transplantacja serca była według powszechnej opinii działaniem wbrew naturze. Z Łukaszem Palkowskim, reżyserem filmu, rozmawia Jan Stąpor.

JAN STĄPOR: Co skłoniło cię do nakręcenia Bogów?

ŁUKASZ PALKOWSKI: Myślę, że bieda. (śmiech) Akurat nie pracowałem, kiedy nagle wieczorem zadzwonił telefon, przez który odezwał się głos Krzysztofa Raka: "Słuchaj, wysłaliśmy ci scenariusz, przeczytaj go i daj nam znać jutro do południa, żebyśmy wiedzieli, czy w to wchodzisz, czy nie". Chociaż jeszcze nie wiedziałem, o czym jest, odpowiedziałem, że tak zrobię. Spojrzałem na pierwszą stronę, na której widniało nazwisko Zbigniewa Religi, i pomyślałem: "O Jezu, polityka!". Na szczęście okazało się, że film nie był o tym, i scenariusz przeczytałem do końca. Następnego dnia w południe dałem pozytywną odpowiedź. A skusił mnie przede wszystkim bohater – mięsisty, prawdziwy, z krwi i kości. Być może parę elementów jeszcze wtedy mu brakowało, natomiast potencjał był w nim nieograniczony.

Co sprawiło najwięcej kłopotów przy kręceniu filmu?

Chyba nie ma nic trudniejszego niż zdobycie pieniędzy a następnie nakręcenie operacji! Najtrudniejsza była cała strona techniczna, co wynika z tego, że doskonale się przygotowaliśmy – a w filmach polskich rzadko się to zdarza. Zrobiliśmy próby aktorskie oraz wszelkie możliwe szkolenia szpitalne, które trwały pół roku. Tyle samo czasu zajęła nam praca nad scenariuszem, nad którym siedzieliśmy z Krzyśkiem, ciągle dłubiąc i kombinując przy nim. Teraz, patrząc po reakcji widowni, mam wrażenie, że taki czas przygotowawczy był niezbędny dla filmu.

Wymagające okazało się dla nas także to, że nie mieliśmy czasu na wypróbowanie rekwizytów, takich jak sztuczne serca, fantomy czy manekiny, ponieważ ich produkcja trwała na tyle długo, że nie mieliśmy już czasu na próby – były gotowe dopiero na same zdjęcia. Weszliśmy na plan zdjęciowy pierwszej operacji z naszym pierwszym fantomem i niemal strzeliliśmy głową w mur – byliśmy do tego zupełnie nieprzygotowani! Mimo że wiedzieliśmy, jak nakręcić scenę operacji, to jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że manekin, którego musimy położyć na stole operacyjnym, i którego będziemy filmować, wymaga około siedmiu godzin pracy na samym planie.

Jak udało ci się osiągnąć tę uniwersalność, którą cechuje się film?

Wchodziłem w ten projekt z myślą, że być może ten film będzie ważny dla ludzi, więc warto byłoby móc go pokazać także poza krajem. Chciałem go zrobić takim, aby każdy mógł go obejrzeć, a nie tylko nasze podwórko. Wbrew pozorom to jest bardzo łatwe – wystarczy pominąć politykę, skupić się na bohaterze i na historii, całkowicie zapominając o czasach i realiach historycznych, ponieważ one i tak będą. Najważniejszy jest bohater – myśl, która mu towarzyszy. To jest klucz do kina, to jest uniwersalne kino. Możemy nauczyć się naprawdę wiele od Amerykanów i przeraża mnie, że tego nie robimy, ponieważ nasze filmy ogląda się tylko w Polsce. Cudownym wyjątkiem jest tutaj "Ida", której wszyscy kibicujemy w wyścigu po Oscara, bo to wspaniały film, który reanimuje modę na polskie kino panującą w latach siedemdziesiątych. "Ida" daje nam szansę na powtórzenie tego – tylko żebyśmy jeszcze dali radę tę szansę wykorzystać.

[video-browser playlist="615351" suggest=""]

Nauczyłeś się czegoś nowego podczas pracy nad filmem?

Zdobyłem całkiem sporo wiedzy medycznej. Teoretycznie wszyscy z ekipy są przygotowani do przeprowadzenia operacji – wiemy mniej więcej, co trzeba zrobić, gdzie naciąć i gdzie zszyć. To jest dziwne, ponieważ mamy tej wiedzy naprawdę sporo, chociaż nie pozwala nam ona na stanięcie przed stołem operacyjnym. Na szczęście mieliśmy Andrzeja Bochenka i Mariana Zembalę, do których dzwoniliśmy, kiedy mieliśmy wątpliwości odnośnie tego, jak dana scena ma wyglądać. Ale tak to jest na planie – pojawiają się wątpliwości, które trzeba rozwiewać błyskawicznie.

A jak wyglądała praca na planie?

Wchodząc na plan, wiedzieliśmy, gdzie stoi kamera i czego chcemy, a samą scenę mieliśmy przetrenowaną – my ją po prostu realizowaliśmy tylko i wyłącznie poprzez podkręcenie śruby w stosunku do tego, co wcześniej ćwiczyliśmy. Zrealizowaliśmy to, co zaplanowaliśmy - plus cicha improwizacja. Tylko nie za bardzo przepadam za dublami, tzw. "dla bezpieczeństwa". W zasadzie nie powinny istnieć, ponieważ nie używaliśmy kamer cyfrowych, bo nie było takiej potrzeby. Czasem, jeśli ostrość popłynie lub cokolwiek innego się zdarzy, to wtedy jest sens powtarzać ujęcie. Jeżeli jednak wszystko było dobrze, to ewentualny dubel ma sens pod warunkiem, że zrobimy to zupełnie inaczej – zagramy wachlarzem emocji: od czegoś spokojniejszego do czegoś bardziej energetycznego, co potem będziemy w stanie zmontować.

Często chwali się Bogów za scenografię, doskonale odwzorowującą lata osiemdziesiąte. Jak wam się to udało?

No właśnie – w  zamyśle odtwarzaliśmy lata osiemdziesiąte. Wnętrza kręciliśmy, wchodząc do gotowych obiektów, jak na przykład sala operacyjna w szpitalu na Lindleya czy w szpitalu praskim. Oczywiście adaptowaliśmy te wnętrza na swój sposób – usuwając sprzęt współczesny i wstawiając wyposażenie z epoki. Dla widza, który się na tym nie zna, nie będzie wielkiej różnicy, ale dla nas miało ogromne znaczenie. Mam nadzieję, że ktoś spapuguje po nas to, jak udało nam się oddać klimat tych lat, tak jak my to spapugowaliśmy. Chodzi mi tu o obłędny serial Rzym, do którego zbudowano w halach miasto w skali 1:4. Wszyscy zadawali pytania twórcom, jak im się to udało, ponieważ zbudować to jedno, a nakręcić do drugie. Oni odpowiedzieli, że aby dobrze sprzedać Rzym, nie mogli filmować go z perspektywy tego, jak wspaniałą scenografię zrobili i jak udało im się uchwycić ducha epoki, tylko nakręcić serial tak, jakby się tu urodzili – nie zwracając na niego uwagi. Zrobiliśmy dokładnie to samo, przede wszystkim z plenerami, w których musieliśmy tylko podstawić samochody z epoki, a w postprodukcji wszystko jeszcze poprawialiśmy. Okazało się, że w ten sposób wyszło nam to co najmniej dobrze.

A klinika w Zabrzu?

Ona jest cudem naszej scenografii, bo w zasadzie sami całą ją zbudowaliśmy; braliśmy udział we wszystkich scenach remontu. To znaczy nie dokładnie my, tylko przede wszystkim nasz scenograf – Wojtek Żogała. Do zdjęć dostaliśmy cały blok w szpitalu wolskim w Warszawie, który właśnie miał grać naszą klinikę. W filmie widać go dokładnie takim, jakim go zastaliśmy, czyli cały w gruzie. Praktycznie nic więcej tam nie musieliśmy robić. I tak właśnie wyglądała klinka w Zabrzu, którą przejął Zbigniew Religa.

[video-browser playlist="631705" suggest=""]

Jak odebrała film rodzina profesora Zbigniewa Religi?

Trudno mówić o jednoznacznym odbiorze, ponieważ rodzina Religi uczestniczyła w całym procesie przygotowawczym już od początku - w zdjęciach, doborze obsady. Należą im się ogromne podziękowania za zaufanie, którym nas obdarzyli, ponieważ zgodzili się, abyśmy opowiedzieli także o ciemnych stronach naszego bohatera. Postanowili nie bronić się przed tym – nie pomagać w budowaniu pomnika, tylko pokazać wspaniałego człowieka z każdej strony. Z tego co wiem, inne rodziny, pracując przy takich filmach, nie zdecydowałyby się na to.

Dlaczego do roli Zbigniewa Religi wybrałeś akurat Tomasza Kota?

O tym, że Tomek będzie grał tę rolę, zdecydowało jego poczucie humoru. Znamy się od wielu lat i na etapach przygotowawczych spotkaliśmy się, aby porozmawiać o tej postaci. Jeszcze wtedy był bardzo świeży w tym projekcie – nie do końca przeczytał scenariusz, więc bardziej skupiliśmy się na nadrabianiu wspólnych zaległości. Przy tej okazji Tomek opowiadał wiele swoich kawałów, które można odbierać przeróżnie, natomiast nie można o nich powiedzieć, że są nieśmieszne. Wtedy już wiedziałem, że mogę z nim zrobić ten film dokładnie w sposób, który sobie założyłem – posługując się pewną sinusoidą uniesień i wzruszeń, aby wywołać u widza reakcje wzruszenia i śmiechu na wzór chaplinowski, który opierał się na modelu dwóch scen śmiesznych i jednej smutnej.

Jak się czujesz z już drugą tak ważną statuetką przywiezioną z festiwalu w Gdyni?

Czuję się świetnie! Mówiłem o tym już w którymś z wcześniejszych wywiadów – czuję się jak milion dolarów, a ten wiem, że musi czuć się dobrze. Dostałem najważniejszą nagrodę, jaką mogłem dostać, chociaż się jej nie spodziewałem. Mimo że minęło już wiele czasu od festiwalu w Gdyni, to wciąż się nie oswoiłem z tym wyróżnieniem. Dlatego też chyba bezpiecznie postąpiłem, przekazując statuetkę Złotych Lwów mojej agentce, skąd aktorzy zabiorą ją na sesje zdjęciowe, a następnie trafi na "ołtarzyk" mojej mamy, gdzie stoją moje wszystkie nagrody, ponieważ ja mogę je zgubić lub zepsuć. Staram się jakoś omijać tę statuetkę szerokim łukiem, aby dotarło to do mnie łagodniej, niż miałoby dotrzeć w rzeczywistości.

Czytaj także: "Bogowie": Człowiek o wielkim sercu - recenzja

Jakie są twoje kolejne plany?

Na początku roku zaczynam pracę nad "Belfrem" – serialem kryminalnym dla TVN, który można by porównać do Dochodzenia albo Detektywa. Główną rolę będzie grał Marcin Dorociński i na razie więcej nie mogę powiedzieć, ponieważ wszystko jest objęte ścisłą tajemnicą. Poza tym dostaję też wiele propozycji zagranicznych, których się nie spodziewałem. Obecnie je czytam, analizuję i na pewno na coś będę się decydować, choć jest jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj