Maciej Stuhr po raz kolejny gościł na Tofifest. W 2017 roku odebrał Złotego Anioła za niepokorność twórczą i pokazywał swój film krótkometrażowy Milczenie polskich owiec, który wyreżyserował w ramach pracy ze studentami. Jego najnowsza produkcja, II koncert na wiolonczelę, to także szkolny projekt, który opowiada fascynującą historię opartą na faktach. ADAM SIENNICA: Po raz drugi miałem okazję obejrzeć pana film na Tofifeście. Pierwszym było oczywiście Milczenie polskich owiec. Tak myślę, że trzeci raz to już musi być pełny metraż. MACIEJ STUHR:  Na razie tworzę filmy z pomocą i udziałem Akademii Teatralnej w Warszawie i jej studentów, dlatego nasze możliwości finansowe i czasowe są ograniczone i cieszymy się, że może powstać 30-minutowa historia. Co będzie dalej, trudno powiedzieć. Wiele osób pyta, czy zdecyduję się kiedyś na dłuższą wypowiedź, ale póki co nie znam odpowiedzi. Na razie się uczę. A te trzydziestki sprawiają mi ogromną frajdę. Z zupełnej innej strony poznaję świat, który myślałem, że znam dobrze jako aktor z trzydziestoletnim stażem. Od podszewki, ale nie tej aktorskiej, tylko reżyserskiej i postprodukcyjnej. Przekonuję się, co, oprócz gry aktorskiej wpływa na widza: chociażby muzyka, która po raz kolejny gra w naszym filmie jedną z głównych ról. W sposobie, w jakim pan opowiada o filmach, zarówno o tym sprzed kilku lat, jak i najnowszym, widać ogromną pasję. Krótkometrażówki zdecydowanie stały się moją pasją. Znalazłem dla siebie pewną niszę. Te filmy nie zyskują zbyt wielkiego rozgłosu i widowni na skalę pełnometrażowych produkcji, ponieważ pracujemy w trybie szkolnym i w pewnym sensie są to eksperymenty, które mają taką cudowną prawidłowość: mogą nie wyjść. Gdyby film wyszedł bardzo zły, to w najgorszym wypadku bylibyśmy po prostu smutni, ale byłaby to dla nas lekcja, prawie tak samo ważna, jak w przypadku dobrego filmu. A ponieważ coś może nam się nie udać, mnie, jako początkującemu reżyserowi, towarzyszy ogromne poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Siadam przed komputerem i piszę, nieskrępowany niczym poza środkami budżetowymi i realizacyjnymi, co jest niezwykle uwalniające. Dlatego, wracając do pytania o to, co będzie dalej, czy pojawią się filmy pełnometrażowe, odpowiadam, że tego boję się najbardziej. Tego, że zasiądę przed klawiaturą ze świadomością, że to, co napiszę, musi być dobre. Nie można pozwolić sobie na zabawę i pełną dowolność. Trzeba by liczyć się nie tylko z innym budżetem, ale także określoną wiekowo widownią w kinach, liczbą widzów. Jest to ogromna presja, na którą na razie nie jestem gotowy. To, co teraz tworzymy, możemy robić z pełnym zaangażowaniem i lekkością artystyczną.
fot. naEKRANIE.pl
Na spotkaniu po najnowszym filmie również wspominał pan o wielkiej roli muzyki. Jak wygląda uwzględnienie jej podczas prac nad scenariuszem? Co zrobić, aby utwory, zapewne wielokrotnie przez pana przesłuchiwane, pasowały do obrazu? Jak osiągnąć porozumienie na poziomie słowa pisanego? Najpierw musiałem bardzo dobrze poznać dany utwór. Zaczęło się od tego, że wymyśliłem historię, która bardzo ładnie układała się w pewien filmowy ciąg. Poznajemy bohatera, któremu przydarza się wypadek, nie ma z nim kontaktu. Potem okazuje się, że w relacjach między bohaterem a jego bliskimi dochodzi do trudności, a sprawa kończy się w sądzie. I musieliśmy opowiedzieć to w ciągu trzydziestu minut. Kiedy zdecydowałem się na tego rodzaju muzykę, musiałem ją bardzo dobrze poznać, długo jej słuchałem. Zacząłem ją rozpracowywać, odkrywać, jak się zmienia. Pierwsza część koncertu to coraz szybsza i bardziej dynamiczna akcja, która w pewnym momencie, w piątej minucie i piętnastej sekundzie, urywa się, byśmy skupili się na akcji. Wiedziałem od początku, że muszę uzyskać sekwencję otwierającą dokładnie tej długości. Wymyśliłem, że zaczniemy od retrospekcji, od sceny porwania naszego bohatera. Poszczególne sceny dopasowywałem z myślą o wybranej muzyce. Potem znów nadchodzi silne uderzenie od strony orkiestry dętej. Między piątą a dziewiątą minutą melodii musimy dowiedzieć się wszystkiego: kim jest bohater, czym się zajmuje, a w końcu, w ósmej minucie i trzydziestej siódmej sekundzie, dostaje on udaru. W ten sposób rozpracowałem całą muzykę i scenariusz, ale wciąż nie byłem do końca pewny, jaki będzie finalny efekt, czy uda mi się zmieścić w montażu albo wręcz przeciwnie, czy czegoś nie zabraknie. Wyliczenia nie zawsze udają się w ludzkiej wyobraźni czy na kartce papieru. Czym innym jest napisanie, że karetka jedzie przez miasto, a czymś zupełnie innym filmowanie tego: jazdy, zakrętów, zawracania, ładowania. Czas trwania trudno zwymiarować, siedząc w domu przed głośnikiem. Jednak mój montażysta, któremu wytłumaczyłem, jaki efekt chcę uzyskać, spisał się świetnie. Fenomenalnie zgrał wszystko z muzyką, dodał kilka swoich pomysłów. Wyszedł z tego dobry i edukacyjny film, który pokazuje rzeczy niekoniecznie łatwe do zrozumienia dla człowieka, który mógł, ale nie musiał, zetknąć się z taką historią. A dzięki muzyce obraz odbieramy inaczej, bardziej emocjonalnie. Po pierwszych projekcjach zaobserwowałem, że kiedy widz orientuje się, że na ekranie nie będzie słyszalnych dialogów, zaczyna zupełnie inaczej angażować się w film. Staje się aktywny i poszukuje znaczeń, bo wie, że nie wszystko zostanie mu podane na tacy. Nie może przymknąć oczu, musi od razu odnaleźć się w tej historii, stać się aktywnym widzem, co jest jedną z największych zalet tego pomysłu. Chodzą słuchy, że ma się pan pojawić w serialu Szadź na podstawie książki Igora Brejdyganta. Czy to jest coś, co może pan już potwierdzić? Mogę to już potwierdzić, bo w sobotę mam stanąć na planie filmowym.  To jest moje najnowsze wyzwanie. Właściwie w ciemno zgodziłem się zagrać w tym serialu, gdy usłyszałem, kogo mam tam zagrać. Moja postać nie będzie miłym człowieczkiem...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj