Pamela Jakiel: Dezerter został oparty na książce Siegfrieda Lenza i porusza temat dezercji. Produkcja rzuca nieco światła na ten niekoniecznie popularny w kinie temat. Czy niemiecka dezercja w filmie rzeczywiście równa jest zdradzie? Małgorzata Mikołajczak: Myślę, że odpowiedź na to pytanie można zostawić odbiorcom. Jest ono stawiane, lecz nie do końca pokazana została odpowiedź. Nie wszystko jest czarne lub białe. Z pewnością Walter pokazany został jako ofiara systemu, ofiara wojny. Nie możemy zapominać, że to bohater, który cały czas szuka dobra. Pragnie być dobrym człowiekiem, lecz okoliczności i czas, w którym żyje, niekoniecznie temu sprzyjają. Chce być lojalnym wobec siebie, wobec państwa, wobec towarzyszy broni. Pomimo tego, że czasami podejmuje decyzje, które nie zawsze są dobre, udaje mu się to obronić. Zdarzają się przecież okoliczności, na które nie mamy wpływu, a w których i tak musimy podejmować decyzje, prawda? Zgadza się. Tak jak mówiłaś, Walter stara się być dobrym człowiekiem. I mam wrażenie, że Dezerter jest właśnie opowieścią o dobrym Niemcu, przybliża nam jego perspektywę na wojnę. Mogą się jednak pojawić głosy, że jest to jakaś próba złagodzenia historii. Czy takie zarzuty mają jakąkolwiek podstawę? To są zawsze bardzo emocjonujące i trudne pytania. W filmie zajmujemy się danym tematem. Nie zaprzeczamy niczemu. Pokazujemy daną historię i inną perspektywę, która również mogła zaistnieć. Nie uważam, żeby Polacy w Dezerterze byli pokazywani w gorszym świetle. Czy Niemcy się wybielają? Nie chciałabym wchodzić w takie konfliktowe tematy. Jak już powiedziałam, historie ludzkie są różne. Dlaczego więc nie mówić o takiej, która też mogła mieć miejsce?   Powiem szczerze, że po seansie pierwszej części Dezertera odniosłam nawet wrażenie, że jest to film antywojenny, o bezsensie wojny. Czy słusznie to odczytałam? Nie rozmawialiśmy na ten temat, pracując nad filmem czy pochylając się nad scenariuszem. Dezerter jest na pewno próbą zrozumienia jednostki i jej ideałów. Jednostki, która zostaje postawiona w obliczu wojny. Tyczy się to zarówno Waltera, niemieckiego żołnierza, jak i mojej bohaterki, Wandy. Film z pewnością pokazuje możliwość pokochania drugiego człowieka pomimo tego, że jest on po drugiej stronie. I wydaje mi się to najlepszym argumentem na to, że wojna może się skończyć. Bo skoro jesteśmy w stanie pokochać kogoś, kto jest przeciwko nam, swojego wroga, to ta wojna nie ma wtedy sensu.
fot. materiały prasowe
Jednak sam związek Polki z Niemcem w tamtym czasie był chyba kwestią kontrowersyjną, a taka miłość mogła zostać uznana za zdradę? Myślę, że tak. W Joannie Feliksa Falka bohaterka grana przez Urszulę Grabowską ukrywała żydowską dziewczynkę. Kiedy dowiedział się o tym niemiecki oficer, bohaterka weszła z nim w romans po to, by ocalić dziecko. Film kończy się tym, że podziemie polskie oskarża Joannę o bratanie się z wrogiem i goli jej głowę. Ten rodzaj piętnowania społecznego był częstą karą dla Polek, które wchodziły w relacje z Niemcami. Często robiły to przecież po to, by ratować siebie, swoje rodziny. To jednak było nie do zaakceptowania przez społeczeństwo. Wracając jeszcze do Wandy, odniosłam wrażenie, że bohaterka, którą grasz, jest kobietą-zagadką. Na początku nie wiadomo, jakie ma intencje: czy kocha Waltera czy też jest to jakiś rodzaj gry, by osiągnąć cel. Zastanawiam się, czy to było już w scenariuszu, czy też ta ambiwalencja była twoim pomysłem na zbudowanie postaci, zagranie w ten sposób? Myślę, że to było w scenariuszu. Przecież Wanda sama jest zaskoczona tym, co się między nimi rodzi. Jednak kiedy człowiek ma świadomość, że w każdej chwili może zginąć, to w momencie, gdy odczuwa coś tak silnego – i czuje, że jest to dobre - wchodzi w to. Pomimo tego, iż zdaje sobie sprawę, że jest to zakazany owoc i wie, że może zostać napiętnowany, ukarany. Podejmuje ryzyko, ponieważ za chwilę i tak wszystko może stracić. Dlatego myślę, że bohaterka poszła za tym impulsem. Miała wewnętrzne zmagania, ponieważ sytuacja na to wpływała. W końcu jak kochać wroga? Zakładamy jednak, że Wanda posiadała niesamowitą intuicję. Powiedziała Walterowi, że jeszcze się zobaczą, chociaż w pociągu zostawiła bombę. Może tego nie da się wytłumaczyć, może to jest nielogiczne. Za to już przy drugim spotkaniu bohaterka przyznaje się do uczucia…
fot. materiały prasowe
Chciałabym jeszcze zapytać, jak przygotowywałaś się do roli Wandy. Czy to, że w Dezerterze mówiłaś po niemiecku, było dla ciebie dużym wyzwaniem? To było wspaniałe i jestem zachwycona podejściem producentów oraz reżysera, Floriana Gallenbergera. Teraz już uczę się niemieckiego od trzech miesięcy, ponieważ dostałam kolejną propozycję grania w tym języku i stwierdziłam, że skoro przychodzą takie projekty z zagranicy, czasami nawet bez castingu, co jest z resztą bardzo miłe, to warto w to pójść i w to zainwestować. Ale byłam naprawdę zaskoczona, że dla reżysera nie stanowił problemu fakt, iż początkowo nie znałam niemieckiego. Liczyło się to, co niosę: jako ja, jako człowiek, jako aktorka. Do tej roli byłam bowiem brana pod uwagę z bardzo różnymi aktorkami – taki rozstrzał nie jest często spotykany u nas w Polsce. Jeśli zaś chodzi o samą naukę języka, to przez miesiąc miałam zajęcia z niemieckim coachem. Razem przygotowywaliśmy wszystkie moje kwestie: ich wymowę, akcenty oraz oczywiście znaczenie. Musiałam przecież wiedzieć, co gram. I miesiąc wystarczył na naukę języka? Wystarczył. Co więcej, odczuwałam niesamowitą przyjemność z grania w tym języku. Melodie wypowiedzi oraz moja wymowa były tak wyuczone, że musiałam zmieścić się w określoną partyturę, a to z kolei dodało mi konkretu w graniu. Miałam tylko jedną opcję, w jaki sposób zaakcentować dane zdanie. Przez to, że nie szukałam innych możliwości, mogłam skupić się na samym przekazie. Dla mnie było to nawet wygodniejsze niż granie w języku polskim. Co do przygotowywań do samej roli, to oczywiście zrobiłam odpowiedni research. Szukałam podobnych historii, które z resztą nie były łatwe do odnalezienia. Przygotowywałam się także z Anią Godowską, choreografką i tancerką, stosując technikę myślącego ciała. Jest to technika aktorska, która uruchamia ciało w pracy nad rolą. Na czym polega ta technika? Wychodzi się z ciała i szuka fantomów, czyli figur fizycznych, które powstają w trakcie pracy warsztatowej. Później pojawiają się emocje oraz cała ścieżka emocjonalno-ruchowa. Następnie próbuje się tę ścieżkę zinterpretować w odniesieniu do roli. Powstają figury senne, które również są silnie nasycone emocjami, a potem dopasowuje się je do różnych momentów postaci.
fot. materiały prasowe
Ta intrygująca metoda pomogła ci w tworzeniu bohaterki? Tak. Kiedy sięgałam do tejże techniki, miałam lepszy start energetyczny w ciele. Przypominałam sobie chmurę senną, a ona uruchamiała jakąś emocję. Może niekoniecznie widać to w Dezerterze, ale dzięki tej metodzie nie startowałam od zera. Lubię z resztą penetrować różne techniki. A kiedy mam okazję, to próbuję wcielić je w życie. A jak Ci się pracowało ze zdobywcą Oscara, Florianem Gallenbergerem? Haha, ze zdobywcą Oscara, rzeczywiście [Florian Gallenberger jest laureatem Oscara za najlepszy krótkometrażowy film aktorski – przyp. red.]. Z Florianem pracowało się doskonale. Jesteśmy przyjaciółmi, do dzisiaj mamy kontakt. Florian to świetny człowiek. Myślę, że przez to, iż podróżował i robił filmy w wielu miejscach na świecie - w Indiach, w Chinach - ma w sobie niezwykłą otwartość. Widzi przede wszystkim człowieka, a język nie jest dla niego barierą. Praca z nim była więc cudownym doświadczeniem. Oczywiście jednocześnie jest też perfekcjonistą. Na planie nie odpuszczał, co było dobre dla całości. Nie doszło między nami do żadnej sytuacji konfliktowej i mogę powiedzieć, że odetchnęłam przy pracy z nim. To było naprawdę profesjonalne doświadczenie. Nie musiałam skupiać się na żadnych niezdrowych relacjach, a jedynie na samej pracy, na wykonaniu zadania. Niestety, nie zawsze jest to takie oczywiste.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj