Brytyjski agent MI6 jest znany i lubiany już przez kilka pokoleń, nic nie wskazuje też na to, że następne o nim zapomną. Trudno się dziwić. Każdy mały i duży chłopiec marzy o tym, by być uwielbianym przez kobiety i wzbudzającym strach wśród wrogów agentem 007. Któż by nie chciał zwiedzić tylu egzotycznych zakątków świata, posiadać laser w zegarku i jeździć Astonem Martinem?

Gdyby James Bond żył naprawdę, dawno byłby już na emeryturze. Prawdopodobnie żyłby sobie na Karaibach, z nieodłącznym kieliszkiem Martini i niczym Hugh Hefner otoczony wianuszkiem wielu przepięknych kobiet (Ewentualnie już by dawno nie żył. Trudno być tajnym agentem przedstawiając się zawsze swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem).

[image-browser playlist="597923" suggest=""]©1962 United Artists

Na szczęście dla kolejnych pokoleń widzów, kolejni aktorzy i reżyserzy nie dają umrzeć naszemu ulubionemu agentowi. Każdy nowy film wzbudzał ogromne zainteresowanie, a każda zmiana aktora prawdziwą sensację. Dla starszych fanów "jedynym i prawdziwym" agentem będzie Sean Connery lub Roger Moore, dla nieco młodszych Pierce Brosnan, a dla domorosłych będzie, jakże inny od starszych kolegów po fachu, Daniel Craig. W mroku zapomnienia pozostają, nie bez powodu, zresztą, George Lazenby i Timothy Dalton.

Obok wszystkich, typowo bondowych atrybutów, cechą wspólną wszystkich filmów pozostaje wytwórnia - EON Productions. Wraz z założeniem w 1961 roku wykupiła prawa do ekranizacji książek Iana Fleminga i po dziś dzień zajmuje się praktycznie tylko tym (nakręcony w 1963 roku "Call Me Bwana" nie przyniósł wymiernych zysków). Wydaje się, że Bond nie musi być szowinistą, nie musi pić Martini, nie musi jeździć Astonem Martinem, ale musi zarabiać dla EON.

Czy na pewno? Na przestrzeni lat pojawili się rebelianci - trzy filmy z 007 w roli głównej, niebędące częścią kanonu. Jest to pierwszy i nie jedyny powód, dla których warto się im przyjrzeć.

[image-browser playlist="597924" suggest=""]©1954 CBS

"Casino Royale" (1954), reż. William H. Browns, Jr.

Ze względu na niesamowity sukces pierwszej noweli o 007 wiadomo było, że producenci będą bić się o prawa do adaptacji. Wygrało CBS i już rok po publikacji książki James Bond zagościł na srebrnym ekranie.

O ile akcja nie odchodzi od książkowego oryginału, to założenia zostały w pewnym stopniu zmodyfikowane. Ze względu na ograniczenia licencyjne godności postaci zostały zmienione (z Jimmym Bondem na czele), a główny bohater jest agentem amerykańskiego, nie brytyjskiego wywiadu.

W swojej pierwszej przygodzie 007 (w tej roli Barry Nelson) zostaje poinformowany przez swojego brytyjskiego informatora Clarenca Leitera (Michael Pate) o zadaniu, jakim jest wygranie w karty od sowieckiego agenta La Chiffre'a (jak zwykle świetny Peter Lorre) dużej sumy pieniędzy, przeznaczonej na operacje szpiegowskie. Na swojej drodze spotyka, jakżeby inaczej, swoją dawną kochankę - Valerie Mathis (przepiękna Linda Christian).

Pierwsza wersja "Casino Royale" została pokazana w ramach serii kryminalnych produkcji Climax!, trwa niecałą godzinę i była zrealizowana w konwencji telewizji na żywo.

Już samo to daje do myślenia, z jak diametralnie inną produkcją mamy do czynienia. W filmie nie uświadczymy dramatycznych pościgów, epickich strzelanin czy wybuchów. Akcja ma miejsce niemal wyłącznie we francuskim kasynie, kamera stawia na zbliżenia, a dramaturgia nie płynie z wydarzeń, które można uznać za wyjątkowo spektakularne. Na pierwszy plan wychodzą - całkiem niezłe zresztą - dialogi.

Jimmy nie przypomina bardzo brytyjskiego Jamesa, nie jest idealny i często nieco zbyt teatralny (choć jest to motywowane konwencją), lecz widać, że się stara. Jakkolwiek angaż do następnych produkcji nie byłby dobrym pomysłem (a był brany pod uwagę przy castingach do "Doktora No") to udało mu się przemycić parę motywów, z którymi utożsamia się Bonda (choćby cięty dowcip).

Jednak, co ciekawe, jest w cieniu innych postaci. Grająca intrygantkę Linda Christian świetnie ukazała wewnętrzne rozterki swojej bohaterki i jako pierwsza dziewczyna Bonda wypada naprawdę świetnie, zwłaszcza w porównaniu z wieloma słabymi, późniejszymi aktorkami.

Z kolei Lorre'owi zawsze wychodzi granie bandziorów, a i teatralność jego roli tylko wyszła postaci na dobrze. La Chiffre jest naprawdę zły i spokojnie można czuć do niego niechęć, zwłaszcza przy scenie tortur. Zdecydowanie najjaśniejszy punkt filmu.

A co z czarniejszymi punktami? Obok dobrych scen gry w karty lub pierwszej rozmowy Bonda i Clarence'a film jest dosyć nierówny, występują dłużyzny. Ograniczenia budżetowe i czasowe spowodowały spłycenie powieści. Oprócz tego, jak we wszystkich filmach o agencie wiele dialogów jest zbyt przesadzonych to tutaj, ze względu na oszczędność akcji, uderza to w dużym stopniu. Mowa tu głównie o dramatycznych wyznaniach Valerie - zagrane są dobrze, ale nie zawsze pasują do sytuacji, w jakiej znajdują się bohaterowie.

Film jest częścią serii taśmowo robionych filmów kryminalnych. W porównaniu z bardziej wysokobudżetowymi filmami, Bond równie dobrze mógłby być jakimkolwiek innym agentem i efekt byłby podobny.

Warto go zobaczyć głównie jako ciekawostkę i dla wspaniałej roli Lorre'ego. Jednak nie oszukujmy się, Barry Nelson to nie jest taki Bond, jakiego chcielibyśmy widzieć.

[image-browser playlist="597925" suggest=""]©1967 Columbia Pictures

"Casino Royale" (1967) reż. Val Guest, John Huston, Ken Hughes, Joseph McGrath, Robert Parish

Pierwsze filmy o Jamesie Bondzie z wytwórni EON Productions spowodowały fale zachwytu, jak i fale śmiechu. Od początku były uważane za mocno naciągane i nielogiczne, nie ujmując im przy tym wartości jako świetnego kina akcji. Pierwsza parodia przygód Jamesa Bonda nosząca tytuł "Carry on Spying" powstała w roku 1964, a kolejne powstawały dosyć często na przestrzeni lat. Powstają po dziś dzień, bo "Johny English" to również nic innego jak karykatura przygód agenta Jej Królewskiej Mości. Jedyną, w której występuje sam James Bond, piramidalnie absurdalną, a przy tym wypełnioną smaczkami parodią, jest drugi film pod szyldem "Casino Royale", wydany w 1967.

Fabuła jest dosyć niesamowita, nawet jak na parodię. Po śmierci M i realnym zagrożeniu ze strony złowrogiej organizacji Schmertz i reprezentującego ją La Chiffre'a (Orson Welles) przedstawiciele trzech wielkich potęg (Wielka Brytania, Związek Radziecki i Stany Zjednoczone) wyruszają z prośbą o pomoc do sir Jamesa Bonda, wielkiego i będącego już od dawna na emeryturze agenta brytyjskiego.

Ten obejmuje dowództwo nad MI6 i wpada na interesujący pomysł - od teraz każdy agent ma przybrać godność Jamesa Bonda w celu zmylenia przeciwnika. Potem fabuła się rozkręca i zawiera w sobie takie rzeczy, jak niezwykle przyjemny kurs antyuwodzenia, spadochronowy desant Indian, fokę - agenta, czy monstrualnego vana mleczarza. Fabułę tak naprawdę trudno streścić w kilku słowach, a samo zakończenie jest, doprawdy, niezwykłe.

Film jest totalną i nieco abstrakcyjną kpiną z kina szpiegowskiego. Sir James Bond (w tej roli David Niven) w jednej z pierwszych scen krytykuje nieudolność i bzdurne gadżety młodych agentów, jeździ starym Bentleyem (aluzja do fanów książek - jest to taki samochód, jakim jeździł agent z powieści Iana Fleminga), jest uwodzony przez 11 córek swojego byłego szefa, a jego bratanek, Jimmy, jest Woodym Allenem.

Film trudno polecić tym, którzy podchodzą do Bonda poważnie. Obok ciekawych i zabawnych nawiązań zawiera w sobie dużo prostych, slapstickowych dowcipów, które nie każdemu przypadną do gustu. I jest też porażająco seksistowski, co zresztą też jest częścią satyry. Produkcji można zarzucić jeszcze totalnie chaotyczną akcję. Czasem bowiem zupełnie nie wiadomo, co się dzieje. Przebitki pomiędzy wątkami wszystkich sześciu (!) Bondów potrafią utrudnić czerpanie przyjemności z tego, lekkiego przecież, filmu.

Na pewno może się podobać świetne aktorstwo i plejada gwiazd. Obok Davida Nivena (notabene, typowanego do roli "prawdziwego" 007 przez samego Iana Fleminga) w filmie pojawiają się Peter Sellers (jako mistrz baccarata Evelyn Tremble, później James Bond), znana jako piękność z "Doktora No" Ursula Andress (femme fatale Vesper Lynd) oraz perła w koronie, czyli Orson Welles jako La Chiffre. Drobną, acz niezwykle śmieszną rolę zagrał nawet sam Jean Paul Belmondo.

Świetnie przedstawia się muzyka. Parodystyczna (słowa do niego usłyszymy dopiero w napisach końcowych, ale warto) piosenka tytułowa zapada w pamięć i wprowadza w dobry w nastrój, a "The Look of Love Dusty Springfield" stał się dużo bardziej znany i ponadczasowy niż sam film.

"Casino Royale" jest produkcją, którą można kochać lub nienawidzić. Jeśli ktoś lubi ekstremalnie absurdalny, często przepełniony niezbyt subtelnymi aluzjami seksualnymi humor z domieszką klimatu typowego dla komedii lat sześćdziesiątych to film łyknie jak małpa banana. Z tym, że w tej chwili niewielu jest widzów, którzy mają w sobie aż tyle tolerancji i uznają, że film jest słaby i piramidalnie głupi. W tym wypadku ocena zwyczajnie musi być mocno subiektywna. Według mnie, dla kilku świetnie zrealizowanych scen i tej niesamowicie pokrętnej i przepełnionej smaczkami fabuły warto przeżyć dłużyzny, chaos i parę słabych dowcipów.

Jeśli jednak ktoś nie ma dużej tolerancji dla totalnego absurdu, od filmu lepiej trzymać się z daleka.

[image-browser playlist="597926" suggest=""]©1983 MGM Columbia Pictures

"Never Say Never Again" (1983), reż. Irvin Kershner

Druga adaptacja powieści "Operacja Piorun" jest, poniekąd, wynikiem sporu o prawa autorskie. W 1961 roku Ian Fleming wraz późniejszym producentem Kevinem McClorym oraz scenarzystą Jackiem Whittinghamem pracowali nad scenariuszem ewentualnego filmu o Jamesie Bondzie pod roboczym tytułem "Longtitude 78 West". Projekt został porzucony i wydany przez Fleminga w formie książki "Operacja Piorun", bez wspominania o wkładzie intelektualnym kolegów. Doszło między nimi do procesu, w którym doszło do ugody. Gdy EON Productions zajęło się adaptacją książki zawarło układ z McClorym, dając mu prawa do adaptacji swojego pomysłu 10 lat po wydaniu pierwszego filmu. Po upływie wyznaczonego czasu producent konsekwentnie zajął się produkcją filmu na podstawie pierwotnej wersji scenariusza, pod roboczym tytułem "Warhead". Koniec końców, efektem jego starań jest wydany w 1983 roku "Nigdy nie mów nigdy".

Sam zarys fabuły jest podobny do tego, jaki uświadczyliśmy w "Operacji Piorun". Agent 007 James Bond tym razem ma za zadanie udaremnić działania złowrogiej organizacji Widmo, której agent Maximillian Largo wykrada od rządu USA dwie bomby jądrowe. Wiele scen jest podobnych do tego, co było już w pierwszej adaptacji, ale różnice są na tyle duże, że nie można mówić o prostym remake'u.

"Nigdy nie mów nigdy" jest jedynym Bondem z poza EON Productions, którego można oceniać spokojnie w typowo bondowskich kategoriach. Mamy więc przede wszystkim agenta 007, jego rywali i jego dziewczyny.

Sean Connery w 1971 oświadczył publicznie, że już nigdy nie zagra Bonda. Skuszony zapewne dużymi pieniędzmi ("Nigdy nie mów nigdy" miał większy budżet niż wydana w tym samym roku eonowska "Ośmiorniczka") zgodził się jeszcze raz przywdziać frak, dając przy okazji filmowi charakterystyczny tytuł. Prasa rozpisywała się o wielkiej bitwie Connery kontra Moore. Na szczęście, mimo siwizny na skroniach, Connery nie stracił nic ze swojego czaru i szarmanckości, zyskując nawet trochę dowcipu. Granie swojej dawnej postaci nie sprawia mu żadnej trudności, jest to taki Bond, jaki bawił i onieśmielał publiczność w latach sześćdziesiątych. Ocena pozostaje dosyć subiektywna: jeśli wolisz Bonda Moore'a to Connery dalej Ci się nie spodoba. Jednak jeśli podobają Ci się starsze filmy to Connery wciąż jest tak samo dobry.

Przeciwnicy to najjaśniejszy punkt filmu. W "Operacji Piorun" Emil Largo był dosyć typowym złym facetem i, przy okazji, karykaturalnym nośnikiem stereotypów na temat Włochów. W nowej wersji Maximillian Largo jest jednym z najlepiej zagranych przeciwników. Łączy w sobie pierwiastek kultury, szaleństwa i chłodnej kalkulacji, a jego szyderczy uśmiech przyprawia o gęsią skórkę. Rola austriackiego aktora Klausa Marii Brandauera na długo zapada w pamięć.

Miłym akcentem jest pojawienie się Maxa von Sydowa w roli Ernsta Stavro Blofelda. Przywódca organizacji SPECTRE wypada bardzo przyzwoicie, a przy tym inaczej niż w produkcjach EON. Szkoda tylko, że pojawia się bardzo krótko.

"Bondyny" są dwie i jak to często bywa - jedna zła, a druga krystalicznie dobra. Nimfomanka i agentka SPECTRE, Fatima Blush jest tak zła i pokrętna że aż karykaturalna (nawet jak na konwencję filmów o 007). Z kolei Barbara Carrera nie miała z tym większego problemu i świetnie ukazała postać psychopatki. Przy niektórych scenach z jej udziałem można lekko się uśmiechnąć, lecz na pewno nie jest to ujma dla talentu aktorskiego aktorki. Dużo gorzej jest z Kim Basinger w roli Domino Petachi. Jej postać jest zwyczajnie nudna, a kiepska gra aktorska dodatkowo czyni ją jeszcze mniej interesującą.

Stali bywalcy cyklu również powracają. O ile M (Edward Fox) oraz Moneypenny (Pamela Salem) nie są zbyt interesujący i raczej nie zapadają w pamięć, to krótki występ Q (Alec McCowen) jest świetny. McCowen zagrał Q jako nerwowego wynalazcę, z zupełnie innym podejściem niż w filmach z EON, co wpływa ożywczo na akcję filmu. Dodatkowo z jego ust pada jeden z zabawniejszych tekstów produkcji.

Film jest sprawnie nakręcony. Reżyser Irvin Kershner (znany przede wszystkim z "Imperium kontratakuje") połączył ciekawe pomysły z "Operacji Piorun" wraz z kilkoma nowymi. Mamy tutaj pościg, zabawne dialogi, sekwencje podwodne, efektowne strzelaniny, bijatyki, a nawet sekwencje na koniu. Charakterystyczny dla Bondów humor został zachowany, a nawet przekazany w większej niż zwykle dawce. W tym aspekcie perełką jest drobna rola Rowana Atkinsona.

Co irytuje? Lejąca się karykatura. Nie jest ona nieobecna w innych bondowskich produkcjach, lecz tutaj daje się wyjątkowo we znaki. Być może jest to puszczanie oczka w stronę produkcji EON, lecz, obok tak dobrych scen jak konfrontacja Largo i 007 podczas gry w "Dominację" to próba sprzedania jednej z dziewczyn Arabom, teksty Fatimy Blush, czy wspomniana już wcześniej sekwencja na koniu lub walka z rekinem (dodatkowo kiepsko zrealizowana) w tej chwili budzą już raczej uśmiech politowania niż dreszczyk emocji. Nota spada również przez sceny finałowe, po których można było oczekiwać czegoś bardziej emocjonującego.

W porównaniu z innymi Bondami boli również brak charakterystycznej muzyki. Michel Legrand nie dorównuje Johnowi Barry'emu, a brak czołówki (zarówno "lunety" jak i motywu muzycznego) to już ograniczenia licencyjne.

"Nigdy nie mów nigdy" najlepiej prezentuje się, gdy podejdzie się do niego z lekkim przymrużeniem oka. Jest dosyć nierówny, ale natłok całkiem zabawnych scen lekko rekompensują pewne niedostatki akcji czy marną grę aktorską części drugoplanowych postaci. W poważnym zestawieniu wypada gorzej, lecz wciąż jest to Bond Seana Connerego. To chyba najlepsza rekompensata.

Choć wciąż scenę z zabójczym moczem trudno nie uznać za przesadę.

[image-browser playlist="597927" suggest=""]©2006 Metro-Goldwyn-Mayer

007, co z Tobą?

Oprócz postaci Jamesa Bonda prezentowanych w tym artykule produkcji właściwie nic łączy. W podsumowaniu wypadałoby ocenić te filmy tak, jakby agenta 007 w ogóle w nich nie było.

"Casino Royale" z roku 1954 jest niezłym, skromnym odcinkiem staromodnego, kryminalnego serialu. Biorąc pod uwagę konwencję, produkcja wciąż się broni, lecz jeśli nie jest się fanem tego typu staroci, to lepiej sobie odpuścić. Drugi "Casino Royale" jest znośny dla najwęższej grupy sympatyków. Tu nie wystarczy lubić po prostu szalone, szpiegowskie parodie - od tego mamy "Johnny'ego Englisha". Obok takich elementów jak prosty slapstick mamy naprawdę solidny absurd, dowcip zalatujący Monthy Pythonem i nawet sceny lekko oniryczne. Od filmu można się odbić bardzo łatwo. "Nigdy nie mów nigdy" zaś jest, poza trochę większą dozą karykatury i brakiem chronionych prawem autorskim motywów, dosyć klasycznym Bondem. Ani najlepszym ani najgorszym. Jeśli za 007 nie przepada się w ogóle lub lubi się go tylko w wykonaniu Daniela Craiga to nawet nie ma sensu się za niego zabierać.

Daniel Craig ma licznych fanów, lecz wielu nie uważa go za "prawdziwego" Jamesa Bonda, jest nieco zbyt brutalny i - nie da się ukryć - za mało przerysowany. Nadchodzący "Skyfall" raczej tego nie zmieni, choć na pewno cieszy zapowiadany powrót Q (w tej roli Ben Whishaw). Dla wielu stary, właśnie przerysowany Bond jest symbolem dzieciństwa i ma nadzieje że EON wypuści ze swoich szponów trochę praw autorskich i - choćby w ramach eksperymentu - ktoś nakręci jeszcze takiego staromodnego 007 z idiotycznymi gadżetami. Choć i "Skyfall" szykuje się nad wyraz ekscytująco.

Czytaj więcej: Agent 007 w radiu. Audycja z licencją na oglądanie

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj