Nazywają go „flamandzką odpowiedzią na Toma Hardy’ego”. Przez ostatnie lata pochodzący z Antwerpii Belg Matthias Schoenaerts porywał widzów m.in. w „Z krwi i kości”, „Głowie byka”, „Dziewczynie z portretu”, „Nienasyconych”, „Z dala od zgiełku” czy „Czerwonej jaskółce”. Na ekranie potrafi być delikatny i romantyczny, by za chwilę przeobrazić się w wulgarnego gangstera. Gra w czterech językach, w każdym równie dobrze. Żartem napomyka, że świadectwem jego mocnej pozycji w branży jest to, że ludzie wreszcie zaczynają poprawnie wymawiać jego nazwisko: nie „Szunerts” a ’Skunaerts’, po flamandzku. ANNA TATARSKA: Dwudziestu trzech mężczyzn zamkniętych w okręcie podwodnym na dnie morza. Kursk to nie był chyba łatwy do realizacji film. Matthias Schoenaerts: Staram się nie myśleć o filmach w kategorii łatwy/trudny. Traktuję je raczej jako wyzwania. Kursk na pewno był wyzwaniem dla reżysera, Thomasa Vinterberga, który musiał połączyć aspekt emocjonalny, historyczny, polityczny z zainscenizowaniem tak ograniczonej przestrzeni w interesujący sposób. Skala filmu jest imponująca, ale to przede wszystkim opowieść o ludziach. Kluczowe było, żeby ludzie na widowni identyfikowali się z postaciami. Thomas znalazł na to sposób, wymieszał składniki w odpowiednich proporcjach. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Podobno pierwotnie ten film miał reżyserować kto inny. Zgadza się. Jednak w związku z opóźnieniami w produkcji zaangażował się w kolejny projekt. A że ja już byłem zaangażowany, pomagałem w poszukiwaniach nowego reżysera. Pamiętałem, jak fantastycznie pracowało mi się z Thomasem na planie Far from the Madding Crowd, po którym zostaliśmy przyjaciółmi. Wierzę w równowagę. Gdy reżyser jest zbyt intelektualny, usypiam, a gdy działa zbyt instynktownie, myślę: „Człowieku! Jesteś zbyt dziki”. A Thomas rozumie swoje instynkty i potrafi kazać im zatańczyć z intelektem. Podrzuciłem mu scenariusz, on zareagował entuzjastycznie. Przekonanie producentów nie było problemem. Dlaczego trzymał się pan tego projektu mimo tylu trudności? Bo jest inspirujący i przygnębiający jednocześnie. Opowiada o odwadze, miłości, rodzinie. Ale też hipokryzji, obojętności, niesprawiedliwości. Jest w nim niezmierzony ocean i ciasna przestrzeń wraku. Całość to taniec elementów mikro i makro. A scenariusz napisano tak, że było czuć, że to także świetnie opowiedziany survival thriller. Jak blisko faktów jest wasz film? Są tam elementy fikcji, ale siatka, w którą je wpletliśmy, utkana jest ze starannie weryfikowanych faktów. A one są takie, że wojsko było w kryzysie, infrastruktura podupadła, a Rosjanie ukrywali fakt, że dysponują bronią nuklearną. Misja Kurska była sekretem, nie chciano, żeby została ujawniona, stąd rażąca zwłoka akcji ratunkowej. W postaci Michaiła spotyka się wiele ludzkich historii. Zmieniliśmy bohaterom nazwiska, zmieniliśmy personalia rosyjskich przywódców. Chcieliśmy uniknąć niepotrzebnego konfliktu. Bo film ma oczywiście wymiar polityczny, ale najważniejszym jego tematem jest człowieczeństwo. Człowiek kontra system: to globalne czytelne zagadnienie, niezwiązane z jednym konkretnym rządem albo krajem. Jak wyglądała praca na planie? Na ekranie marzniecie, ale z tego, co wiem, podczas zdjęć panował upał. Przed zdjęciami przeszliśmy kilkutygodnowe ćwiczenia. Nie tylko wypracowaliśmy odpowiednią kondycję i nawyki, ale pojawiło się między nami braterskie uczucie, które na planie bardzo nam pomagało. Zdjęcia we wnętrzach realizowano w belgijskim studiu z bardzo solidną izolacją. W zimie bomba, ale podczas najgorszych upałów już niekoniecznie. Tym bardziej, kiedy człowiek zamknięty jest w skonstruowanej w dokładnych proporcjach łodzi podwodnej, która nagrzewa się jak piecyk. Pięćdziesięciu stłoczonych na małej przestrzeni aktorów, każde ciało wytwarza ciepło… Topiliśmy się. Ale sami się na to pisaliśmy. Co więcej, takie warunki pomagały nam wyobrazić sobie mniej lub bardziej, co przechodziła prawdziwa załoga. Ma pan kilka trudnych scen pod wodą. Uczył się pan nurkować? Trenowałem z płetwonurkiem, żeby wydłużyć czas, który jestem w stanie spędzić pod wodą. We wspomnianych scenach mój bohater się rusza, a więc wydatkuje energię, co utrudniało to zadanie. Mój ostateczny wynik to coś koło dwóch i pół minuty. Wydaje się, że to dużo. Ale człowiek, który mnie trenował, potrafił zanurkować na 150 metrów w dół i wypłynąć, a pod powierzchnią wytrzymywał siedem minut. Kursk opowiada między innymi o tym, co po nas zostaje. Myśli pan czasami o tym, czy zostawia jakiś ślad? Chyba nie w ten sposób, to by było zbyt moralizatorskie. Ale staram się dzielić z innymi przekonaniem, że warto podążać za głosem serca. Dla mnie to ogromnie ważne. Żyjemy w nieprzyjaznym świecie. Na każdego działa wiele różnych bodźców, atakują go głosy innych ludzi. Ta presja „zakaża” naszą percepcję życia, sprawia, że robimy rzeczy, których niekoniecznie byśmy chcieli. Myślę, że warto walczyć o przejrzystość, trzymać się blisko swoich pragnień. Wybiera pan role właśnie tak, kierując się sercem? Tak, oczywiście. Zawsze rozglądam się za historiami, w których centrum jest człowiek, historia, charakter. Gdy artyści zaniedbują postać, ludzie pozostają obojętni. Jedyna droga, by przykuć uwagę widza, to stworzenie takiego emocjonalnego obrazu, na którym odbiorca odnajdzie punkty odniesienia. Z niektórymi może się zidentyfikować, od innych - zdystansować. Pana bohater miał w domu dziecko, ciężarną żonę. A jednak był gotów oddać życie za kraj. Rozumie go pan? Myślę, że na tym polega idea armii. Mówi o tej w jeden ze scen bohater, grany przez Maxa von Sydowa. Zaciągnięcie się jest tożsame ze zgodą na śmierć za ideę. Na pewno można to kwestionować. Musiałbym znaleźć się w takich okolicznościach, by się dowiedzieć, jak bym zareagował. Teoretyczne założenia to coś innego niż test rzeczywistej sytuacji. Czy potrafiłby oddać życie za coś. Tak, jestem o tym przekonany. Ale to nie byłyby sprawy wojskowe. Co najbardziej pana przyciąga w aktorstwie? Sam proces, kreacja. To co się dzieje pomiędzy akcją a cięciem. To tam muszę być obecny, to tam tkwi prawda aktora. Trzeba wiedzieć, jak ją odnaleźć. Reszta „otoczki” - gwiazdorstwo, promocja - nie ma dla mnie za bardzo znaczenia. Ale jednak należy do pana obowiązków. We wrześniu na festiwalu w Wenecji promował pan film Bliscy wrogowie, kilka tygodni później na festiwalu w Toronto pokazywał Kursk. Strasznie dużo pan pracuje. Jestem schizolem! Albo po prostu aktorem (śmiech). Proszę pamiętać, że harmonogram premier nie ma wiele wspólnego z rytmem życia. Wyglądam na zabieganego, a akurat mam okres odpoczynku. Na następny plan wchodzę dopiero w styczniu [rozmowa odbywa się we wrześniu]. To będzie dramat kryminalny The Sound of Philadelphia. Potem rusza thriller Ruin rozgrywający się w czasach II Wojny Światowej. Partneruję Margot Robbie, reżyseruje Justin Kurzel. Fantastyczny scenariusz! Jest jeszcze jedna rzecz, ale na razie zachowam ją dla siebie. Z kolei przez ostatnie sześć miesięcy nie pracowałem. Byłem na Kostaryce, w dżungli, całkowicie odłączony świata gadałem z małpami. Cieszyłem się drobnymi, prostymi rzeczami. Słońcem, plażą, włażeniem na drzewo po kokosa. Dlaczego uciekł pan od świata? Chciałem wydostać się z miasta. Być na tyle daleko, żeby nikt nie próbował mnie ściągnąć z powrotem. Gdybym pojechał gdzieś do Europy, zadzwoniliby, że muszę przyjechać. A tak mogłem powiedzieć: „to niemożliwe”. Ale telefon miał pan na wszelki wypadek w kieszeni? Tak, ale przez większość czasu nie działał. Tyle gadamy o social mediach, o ciągłym podłączeni do sieci, jakie to straszne i stresujące. Hipokryzja. Uwielbiamy całe to badziewie na ekranie. Telefon można wyłączyć, to naprawdę nie jest niewykonalne. Czego się pan od nich nauczył? Że wolę konwersacje z małpami od rozmów z ludźmi, którzy bywają okropnie męczący.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj