Kino tureckie na arenie światowej praktycznie nie istnieje. Żaden film z tego kraju nigdy nie znalazł się na liście oscarowych najlepszych filmów nieanglojęzycznych, nigdy nie zdobył nawet nominacji. Jedyna Złota Palma na festiwalu w Cannes w ręce Turka trafiła w przy okazji premiery "Drogi" - ale było to dość dawno, bo w 1982 roku. Nowy rozdział dla tego egzotycznego dla nas kina wydaje się natomiast otwierać zeszłoroczny laureat Grand Prix - "Pewnego razu w Anatolii". Mroczny kryminał Nuriego Bilge Ceylana zachwycił nie tylko od strony fabularnej, ale i technicznej. Choć filmoznawcy mogą wymienić innych tureckich twórców - Demirkubuza, Kaplanoglu, czy Erdema - to jednak dopiero Ceylan trafił do szerszego grona odbiorców.

W tym roku tureckie kino trafiło także do Polski. Organizatorzy I Mazurskiego Festiwalu Filmowego oprócz rodzimych gwiazd, chcieli także zaprosić do siebie kogoś zza granicy. Póki co, niewielki prestiż imprezy i skromny budżet nie pozwoliły myśleć o wielkich nazwiskach, ale udało się ściągnąć uznanego w swoim kraju Çagana Irmaka. Turecki reżyser ma na swoim koncie kilka popularnych seriali i dziesięć filmów pełnometrażowych. Ta liczba robi wrażenie, bo artysta zadebiutował na wielkim ekranie dopiero w 2000 roku. Ilość na szczęście nie wpłynęła na jakość filmów - tureckie produkcje były objawieniem festiwalu w Rynie.

Choć Irmaka nie można jeszcze porównać do Ceylana, to trudno odmówić mu kreatywności. Na poziomie realizacji być może ze swoim starszym kolegą po fachu przegrywa, jednak pod względem opowiadania historii dorównuje, jeśli nie przewyższa bardziej utytułowanego artystę. Wykazuje się niezwykłą wrażliwością wobec swoich bohaterów, doskonale ich prowadzi, przy czym nigdy nie wyjmuje ich z kontekstu - akcja jest wyraźnie osadzona w konkretnych realiach, w społeczeństwie o konkretnej kondycji.

Reżyser na spotkaniach z widzami w Rynie podkreślał, że Turcja jest bardzo dużym i zróżnicowanym krajem, przez co trudno wyłonić jakieś motywy przewodnie tamtejszego kina. Zaryzykowałbym jednak stwierdzenie, że "Mój ojciec i mój syn", jeden z filmów Çagana Irmaka prezentowanych na festiwalu, stanowi znakomite wprowadzenie do tureckiej kinematografii i dość dobrze oddaje nasze, polskie wyobrażenie o tym europejsko-azjatyckim państwie. Historia Sadika, człowieka, który wbrew woli rodziny opuszcza dom i idzie na studia, dotyka wielu różnych tematów, nie bojąc się nawet czasami zahaczyć o wątki nadprzyrodzone. Przywodzi to na myśl kino Fridrika Thora Fridrikssona, mocno promującego w swoich filmach rodzimą Islandię. O ile jednak reżyser z dalekiej północy sięga do mitów i legend głęboko zakorzenionych w kulturze Ultima Thule, o tyle Irmak wydaje się jedynie lekko zaznaczać symbolikę Turcji.

Wyjątkowość obrazów gościa specjalnego I Mazurskiego Festiwalu Filmowego przejawia się w opowiadanych przez niego historiach. Irmak nie eksperymentuje, wykorzystuje tradycyjne formy narracji, ale jednocześnie ciągle zaskakuje odbiorcę. Koncepty jego filmów nie są błahe, podejmuje ważne tematy społeczne, aczkolwiek trudno też doszukiwać się w nich niebywałej oryginalności. Losy bohaterów toczą się jednak zupełnie inaczej niż przewidywaliśmy to na początku i choć widać inspirowanie się amerykańską kinematografią, nie uświadczymy tu na przykład charakterystycznych dla kina za oceanem happy endów. Jeśli ktoś już zjadł zęby na komediach romantycznych, niech da szansę "Samotnemu człowiekowi" i zobaczy, ile można wyciągnąć z prostej w gruncie rzeczy historii, o mężczyźnie, który boi się przywiązania.

Irmak słucha opowieści znajomych, prowadzi niemal dziennikarskie śledztwa, szuka historii w samym życiu. A że to ono opowiada je w najlepszy sposób, przekonujemy się w każdym jego filmie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj