Jako dzieciak wychowany na komiksach i kreskówkach o Batmanie, Spider-Manie, X-Menach, Iron Manie, Hulku i wielu, wielu innych herosach od zawsze wielkimi garściami chłonąłem popkulturę związaną z superbohaterami. Przez wiele lat same opowieści graficzne i kolejne odcinki seriali animowanych wystarczyły do zaspokojenia mojego umysłu, jednak z czasem wymagania rosły i chciałem zobaczyć wersje moich ukochanych protagonistów w wielkich widowiskach kinowych. Moimi zdecydowanymi faworytami w dzieciństwie byli Spider-Man, Batman i Wolverine, których mogłem zobaczyć w filmach Tima Burtona, Bryana Singera i Sama Raimiego. Jednak po kilku bardzo dobrych produkcjach wkrótce przyszła standardowa bolączka Hollywood, mianowicie wtórność, przewidywalność i próba wrzucenia wszystkiego, co najlepsze do dwugodzinnej produkcji. To sprawiło, że na jakiś czas zmęczyłem się opowieściami o komiksowych herosach. Jednak ponowny zastrzyk endorfiny do mojego przepełnionego miłością do komiksów organizmu wtłoczyły dwa wydarzenia. Pierwszym z nich było wzięcie pod swoje skrzydła historii Batmana przez Christophera Nolana, drugim pojawienie się wraz z Iron Manem Kinowego Uniwersum Marvela. Rok 2008 był dla mnie, nastolatka, pewnym wyjątkowym okresem. Właśnie miałem zmienić szkołę i rozpocząć naukę w liceum, słynnym, znanym z piosenek T. Love częstochowskim IV LO. Oczywiście, jak to w czasie wakacji - ja, filmowy maniak - przeplatałem kolejne wycieczki, wyjścia z przyjaciółmi i piłkarskie podboje na lokalnym boisku z wizytami w kinie. Wtedy w multipleksach w całym kraju można było obejrzeć The Incredible Hulk. Wakacyjne popołudnie i superbohaterskie widowisko, co może być lepszego? Mimo że nie przepadałem za wersją zielonego wielkoluda w wydaniu Erica Bany, to przecież na film o wymiataczu Hulku także musiałem się wybrać. Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że tęgie głowy z Hollywood mają plan na połączenie filmów Marvela. Przed seansem nadrobiłem inny film z tego roku, Iron Man. Stwierdziłem, że Robert Downey Jr., który jakoś nigdy nie był nawet w top 10 moich ulubionych aktorów, jest najlepszym wyborem producentów do tej roli i od tamtej pory, aż po dziś dzień nie wyobrażam sobie kogoś innego na jego miejscu. Incredible Hulk wzbudził we mnie umiarkowanie pozytywne reakcje, jednak wychodząc z sali kinowej, zobaczyłem, że Marvel dodał nowość, scenę po napisach, w której wystąpił... Robert Downey Jr. jako Tony Stark. Pomyślałem WTF! Gdy usłyszałem zdanie: może razem stworzymy drużynę, już wiedziałem, że będę chodził do kina na każdy film, który Marvel Studios mi zaoferuje. Po pierwsze z uwielbienia dla bohaterów tego uniwersum, po drugie z ogromnej ciekawości, co wyjdzie z tych ogromnych planów połączenia opowieści o bohaterach. Potem przyszedł czas na Iron Man 2 i jeden z największych plusów całego uniwersum, czyli Scarlett Johansson w roli Czarnej Wdowy. Aktorka, w której kochałem się ja i moi koledzy, dołączyła do MCU; do tego miała zagrać jedną z najbardziej kozackich postaci kobiecych w historii komiksu. Musiałem wybrać się na ten film. Pamiętam, że z powodu seansu opuściłem jedną z lekcji języka polskiego w liceum, ale naprawdę było warto i pomimo że widowisko spotkało się z krytycznymi opiniami, to ja byłem nim zachwycony, szczególnie świetną kreacją Johansson.
Źródło: Marvel
Spośród całego natłoku nowych, ekranowych herosów, których zaoferowało nam MCU, moim zdecydowanym faworytem stał się Kapitan Ameryka. Co ciekawe na początku nie byłem za bardzo zadowolony, gdy dowiedziałem się, że to Chris Evans wcieli się w uniwersum w rolę Steve'a Rogersa. O wiele bardziej do tej roli pasował według mnie Jensen Ackles, który także brał udział w castingu. Być może mój dystans wynikał z tego, że Evans już wcześniej wystąpił w komiksowym widowisku, które niestety nie okazało się górnolotną opowieścią. Z tym bagażem uprzedzeń wybrałem się na pierwszy film, w którym MCU zaprezentowało postać Kapitana Ameryki. Po seansie kompletnie zmieniłem zdanie na temat Evansa, ponieważ po raz kolejny włodarze z Marvela trafili w dziesiątkę z castingiem. Chris to idealny wybór producentów i świetny bohater na miarę naszych czasów, z którym każdy widz może się spokojnie utożsamiać. Nic więc dziwnego, że moim ulubionym filmem całego uniwersum jest Captain America: The Winter Soldier. Ta produkcja to doskonałe połączenie czystej rozrywki z fantastyczną historią. Gdy ktoś mówi mi, że filmy Marvela to produkcje dla dzieci, zawsze wspominam o tym filmie. Prawdziwy rozkwit MCU przypadł na okres, kiedy rozpocząłem studia w Warszawie i na dobre zadomowiłem się w tym mieście. Wtedy komiksowe widowiska  były dla mnie pewnym elementem odskoczni od codziennej rutyny. Dlatego zawsze wolałem od kolejnego, nudnego wykładu z filozofii czy mało konstruktywnych ćwiczeń z dziennikarstwa prasowego wybrać się na najnowszą produkcje ze stajni Marvel Studios. Tak było między innymi z The Avengers czy Iron Man 3. Zawsze wolałem zagłębić się na dwie godziny w świat MCU, niż wegetować na auli, słuchając kolejnych anegdot, które miał mi do zaoferowania pan profesor. Dane widowisko Marvela po prostu wydawało mi się o wiele atrakcyjniejszą alternatywa na ten czas, po pierwsze ze względu na ogromny sentyment, a po drugie historie oferowane przez twórców produkcji MCU pozwalały chociaż na chwilę zapomnieć o otaczającej mnie, codziennej szarości. Rozwój MCU zawsze będę kojarzył z momentami, w których mogłem spowolnić gnające na złamanie karku tempo życia i wejść na jakiś czas w intrygujący, barwny i mający wiele do zaoferowania świat moich ulubionych postaci, których losy z ogromnym zaciekawieniem śledziłem na kartach komiksów. Niech inni mówią, że filmy Marvela to robione od sztancy produkcje dla masowego widza, ja i tak będę cieszył się z każdej kolejnej wizyty w kinie na seansie przygód Kapitana Ameryki, Strażników Galaktyki czy Ant-Mana.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj