Morgan Jones to człowiek, który stracił wszystko, ale wciąż walczy o swoje życie. O pracy na planie The Walking Dead rozmawiamy z grającym go Lenniem Jamesem.
Dawid Muszyński: Już trochę czasu minęło od emocjonującego rozpoczęcia sezonu „The, ale zastanawiam się, czy nieobecność Morgana podczas pierwszego spotkania z Neganem wzbudziła twoją radość, czy raczej smutek? A może nawet zazdrość?
Lennie James: Czułem żal, że mnie tam nie ma. To było bardzo traumatyczne przeżycie dla obsady. Wiedzieliśmy, kogo tracimy i w jakich okolicznościach. Granego przeze mnie Morgana, jak wspomniałeś, tam nie było, co skutkowało tym, że nie mogłem być na planie przy kręceniu tej sceny. Naszym zadaniem tyło wprowadzenie wątku Królestwa. Też ciekawe przeżycie, ale nie aż tak.
A nie odetchnąłeś trochę z ulgą, że to nie ty żegnasz się z serialem? W końcu nikt z obsady nie ma pewności, czy za chwilę nie zginie.
To prawda. Ale na tym polega magia The Walking Dead. Nie ma pewniaków. Może ze dwie, trzy osoby mogą spać spokojnie. Dodatkowo zapoznałem się z historią Morgana, która opisana jest w komiksach, więc wiem, jaki los go czeka. Pytanie tylko – kiedy się to wydarzy? To nie jest dla mnie jedyna niewiadoma, ponieważ twórcy serialu mocno odeszli od pierwowzoru stworzonego przez Roberta Kirkmana. Ale koniec końców śmierć i tak mnie dosięgnie.
Ale nie dobija cię, że ta historia nie będzie miała happy endu?
Staram się o tym nie myśleć. Staram się być w stu procentach Morganem, a on nie wie, że umrze. Nie czytał komiksów (śmiech). Jeśli o niego chodzi, to da się na tym świecie przeżyć. Wierzy w happy end i to się liczy.
Mam nadzieję, że to szybko nie nastąpi, w końcu udało ci się przeżyć już siedem lat w tym serialu. Jak bardzo w tym czasie zmienił się Morgan?
Zaczął zdawać sobie sprawę, że jest częścią większej grupy i z tego, że jego decyzje mają konsekwencje, które ponoszą wszyscy, a nie tylko on. Jestem pod wrażeniem, że się jeszcze psychicznie nie rozsypał. Stracił żonę, stracił syna, a wciąż potrafi funkcjonować wśród innych ludzi. Ja bym tak nie potrafił.
A nie przeszkadza ci narastająca brutalność serialu?
W obecnym sezonie faktycznie mamy apogeum brutalności. Ale to była odpowiedzialna decyzja Scotta i innych scenarzystów, którzy postanowili podnieść poprzeczkę. Zauważ, że nie chodzi tylko o to, by lała się krew. Przemoc jest odpowiednio umotywowana i w pełni uzasadniona. To nie jest jakiś tani chwyt telewizyjny. Negan pojawił się w komiksach dokładnie w setnym numerze i było to ogromne wydarzenie. Tak samo w serialu. Jego obecność jest niezbędna. Zauważ, że w scenie, w której Negan zabija dwóch naszych przyjaciół, nie chodziło o to, czyją czaszkę rozbije, tylko o to, w jaki sposób to robi i ile radości mu to sprawia.
I co chciano przez to pokazać?
W jak brutalnym świecie nasi bohaterowie się znaleźli. Społeczeństwo w dużej części zdziczało.
Wciąż borykacie się z problemem ujawniania przez kogoś sekretów z planu?
Tak, i jest to raczej nieuniknione. W produkcję The Walking Dead zaangażowanych jest zbyt wiele osób, by móc to kontrolować. Swoją drogą jest to dla mnie niepojęte, że ludzie chcą wiedzieć, co się wydarzy w serialu przed emisją odcinka. Ja czerpię wielką przyjemność z oglądania telewizji bez jakiejkolwiek świadomości tego, co się zaraz wydarzy. Gdybym wiedział, kto zginie, nim odcinek się zacznie, to wyeliminowałoby to element zaskoczenia, który jest silną stroną naszej produkcji.
Ale zabezpieczasz się jakoś przed tym, by samemu nie stać się źródłem przecieku?
Tak. Nie posiadam na przykład scenariusza w formie wydrukowanej. Otrzymuję go jedynie w wersji elektronicznej. Dzięki temu wiem, że go nie zgubię, że go nie zostawię gdzieś, gdzie osoby postronne mogłyby go przeczytać. Unikam też niewygodnych pytań na spotkaniach z dziennikarzami, więc możesz próbować, a i tak nic ci nie zdradzę (śmiech).
Z rodziną i przyjaciółmi też nie rozmawiasz na temat tego, co się wydarzy?
Nie rozmawiam o tym nawet z przyjaciółmi, którzy nie oglądają naszego serialu. Powiem ci więcej – zacząłem unikać znajomych, którzy oglądają The Walking Dead. Sytuacja stała się trochę frustrująca dla mojej rodziny, która wkręciła się w serial. Nieraz starają się mnie jakoś podejść, by uzyskać informacje. Bez powodzenia.
Kilka razy w naszej rozmowie zaznaczyłeś, że czytasz komiksową wersję The Walking Dead…
Czytałem, ale przestałem i powiem ci, dlaczego. Jeden z naszych twórców poradził mi, bym nie wyprzedzał wydarzeń, które będziemy przedstawiać w serialu. To mogłoby wpłynąć na styl mojej gry. Dlatego już ich nie czytam. Co nie znaczy, że reszta obsady tego nie robi.
Macie wśród obsady fanów?
Największym jest Chandler Riggs, czyli serialowy Carl. To chodząca encyklopedia The Walking Dead. Kiedy ktoś potrzebuje informacji o losach swojej postaci, to idzie właśnie do Chandlera z pytaniami: „Kto to jest?”, „Co zrobił?”, „Jaki los go spotka?”.
To standardowe pytanie, ale lubię je zadawać. Co byś zrobił w razie prawdziwej apokalipsy zombie?
W momencie, kiedy na własne oczy zobaczę powracającego do życia zmarłego, zacznę biec przed siebie jak najszybciej się da, krzycząc jak mała dziewczynka. Będę tak biec do momentu, aż zderzę się z wielką ceglaną ścianą i umrę na miejscu.
No to kontynuujmy zabawę. A gdybyś mógł dobrać pięć osób ze świata popkultury, by u ich boku stoczyć walkę z zombie, to kto by to był?
Superpytanie! Daj mi chwilę. Wybrałbym na pewno Blade'a, ponieważ świetnie potrafi posługiwać się mieczami, poza tym jest wampirem. Zdecydowałbym się na pewno na Ricka Grimesa – z wiadomych względów – i na Jezusa.
Czemu na Jezusa?
Ponieważ potrafi uzdrowić chorych. Może uzdrowić zombie przez dotyk. To przecież Syn Boży.
Na kogo jeszcze?
Wybrałbym jeszcze Michonne i Hulka. Ten zielony heros nie cacka się i wystarczy podać mu prostą komendę. Krzyczysz „Hulk zabij!” i z przeciwnika zostaje miazga. Tak by wyglądała moja piątka.
Nad czym pracujesz obecnie oprócz The Walking Dead?
Siedzę właśnie w Londynie, gdzie rozpoczynam pracę nad sześcioodcinkowym miniserialem Guys, który napisałem dla telewizji Sky.