Pisanie o trzęsieniu ziemi, które przetacza się obecnie przez całe Hollywood przypomina trochę gonitwę charta za mechanicznym królikiem, bo dopiero odrywamy sreberko i nawet nie jest pewne, że kiedykolwiek zajrzymy pod spód. Ale o Kevinie porozmawiać musimy.
Wierzyłem Kevinowi Spaceyowi. Naprawdę. Bo faktycznie można nie pamiętać o tym, co się przydarzyło albo i się nie przydarzyło ze trzydzieści lat temu na jakiejś imprezie. Ale wtedy przeczytałem kolejny akapit wydanego przez oskarżonego o molestowanie aktora oświadczenia i zdębiałem. Czy facet spanikował, czy jego agent był na kacu, czy rzecznik cierpiał na krótkotrwałą pomroczność jasną – nie mam zielonego pojęcia. Lecz obrona poprzez zasłonę dymną, którą okazał się kuriozalny z PR-owej perspektywy coming out nie przyniosła pożytku ani aktorowi, ani społeczności LGBT, tylko szkodę. Proszę skorzystać z wyszukiwarki Google i rozejrzeć się za hasłem „coming out”; jeszcze dzisiaj rano wyskakiwały na samej górze trzy fotki Spaceya z odnośnikami do gorączkowych komentarzy serwisów newsowych i plotkarskich. To nie za dużo powiedziane, że (przynajmniej na parę dni) amerykańska gwiazda ekranu stała się twarzą bodaj najdziwaczniejszego wyjścia z szafy, o jakim słyszało Hollywood, i wyświadczyła niedźwiedzią przysługę tym, którzy nadal za zamkniętymi drzwiami siedzą. Bo zestawienie przeprosin za domniemane ciągoty pedofilskie z niemal cynicznym komunikatem o homoseksualnej orientacji aktora daje oręż do ręki tym, którzy na podobne potknięcia czekają, tym samym, którzy pod szpitalami i przed koncertami Behemotha grzmią przez megafony o tym, kto i za co będzie się po śmierci smażył w piekle. Nie oglądam telewizji i staram się trzymać jak najdalej od jałowych dyskusji na Facebooku, i tylko mogę się domyślać, że śniadaniowe studia i internetowe dyskusje nie obyły się bez domorosłych ekspertów i szemranych specjalistów uparcie łączących fakty niczym szympansy okrągłe klocki z kwadratowymi otworami (bez obrazy dla naszych braci mniejszych), sprowadzając wszystko do lipnej konstatacji, że to nic dziwnego, bo jak gej, to przecież pedofil.
Wierzyłem Kevinowi Spaceyowi. Naprawdę. Ale przestaję. Bo tak po prawdzie podobne incydenty rzadko są odosobnione, zwykle nie dzieją się w próżni i szybko gruchnęły kolejne newsy o jego niestosownych wybrykach. Jasne, może to wymysły, może ktoś po prostu wyczaił szansę, żeby się przez pięć minut pogrzać w błysku flesza, lecz chociaż my nie bądźmy cyniczni. Powiem tak: uważam, że każdy ma prawo spróbować wyrwać faceta przy barze czy dziewczynę na siłowni i nie każdy będzie przy tym tak elegancki, jak jego lepiej wychowany kolega, lecz nikt nie ma prawa ładować się nikomu do łóżka bez zaproszenia albo łapać za cojones, o co Spacey jest oskarżony. To truizm, owszem, lecz jego powtórzenie wydaje się niejako konieczne, bo zwykle dokonuje się dziwacznej gradacji czynu polegającej na zbywaniu oskarżenia słowami typu: „E tam, przecież tylko złapał ją za dupę, a teraz karczemna awantura”. Pewnie, to jeszcze nie gwałt, co nie znaczy, że na podobne zachowania istnieje społeczne przyzwolenie, bo nie istnieje. Powiedziawszy to, nie uważam, że głowę Kevina Spaceya, Dustina Hoffmana czy Bena Afflecka powinno się nabić na pal i ustawić przy wejściu do Chinese Theatre, przeciwnie. Każdy z nas odwalił kiedyś coś głupiego i proszę nie zaprzeczać, tak było. Można pewnie owe wybryki zupełnie szczerze zwalić na wypitego drinka, źle odczytany sygnał albo chwilową głupawkę. Nie, nie jest to usprawiedliwienie, lecz, jak powiedział Hoffman, oskarżony o molestowanie swojej byłej asystentki na planie Śmierci komiwojażera, nie było to coś, co go definiuje jako człowieka, nie jest wyznacznikiem tego, kim jest. Możliwe, nie znam go, ale mógłbym mu uwierzyć, tak jak z początku uwierzyłem Spaceyowi. Bo przecież – kolejny truizm – nie wszyscy są opętanymi żądzą seksu demonami tylko czyhającymi na młode łanie i przystojnego ogiera, aby wykorzystać swoją pozycję zawodową i narzucić im siebie. Ciężko pisać o tym rzeczach, żeby nie zostać przypisanym albo do grupy nawołującej do spalenia kogoś na stosie, albo do tej, która krzyczy o uwolnieniu Barabasza (albo zostać oskarżonym o moralny symetryzm), bo tak samo trudno jednak postawić grubą i czarną krechę na karierze kogoś, kto odwalił przed laty chamski numer, jak go rozgrzeszyć.
Wierzyłem Kevin Spacey. Naprawdę. I może jeszcze kiedyś znowu zacznę, ale jego tchórzliwe oświadczenie wzbudziło we mnie ogromny niesmak, bo to jak zasłanianie się słodkim kociakiem, kiedy jest się na muszce snajpera. Rzucając medialną przynętę, sam złapał się na haczyk i choć zapewne nie przypłaci tego karierą, na jakiś czas zniknie z afiszy. Można by sarkastycznie rzec, że niejakie szczęście mieli Casey Affleck czy Woody Allen, że ich seksualne afery wypłynęły jeszcze przed lawiną oskarżeń, jaka zalała media po aferze z Harveyem Weinsteinem, bo wszystko zdążyło się już rozejść po kościach. Ale pamiętajmy, że Romana Polańskiego dalej gnębią duchy z przeszłości, na ostatniej retrospektywie jego twórczości pikietowano pod kinem, a kurator przeglądu musiał tłumaczyć się, że chodzi tutaj tylko i wyłącznie o sztukę. Ciekawy jestem, co dalej i kto następny. I ile już ugód zawarto poza kulisami, na mocy których nigdy się nie dowiemy o pewnych ciemnych sprawkach hollywoodzkiego Babilonu. Z drugiej strony, całkiem zasadne jest przestrzeżenie przed polowaniem na czarownice, przed paranoją, która wypaczyć może sens społecznych ruszeń, tak jak Spacey wypaczył celebrycki coming out. Tak czy inaczej, jeszcze sporo rewelacji przed nami. Corey Feldman zbiera pieniądze na film, który obnażyć ma pedofilskie oblicze przemysłu filmowego. Brett Ratner oskarżony został o gwałt i molestowanie. James Toback i jego ekscesy to już dawne dzieje, bo sprzed tygodnia. A do końca roku jeszcze długie dwa miesiące.
P.S. Już po zamknięciu tego tekstu pojawiły się kolejne oskarżenia pod adresem Spaceya i Hoffmana. Lepszej (a raczej gorszej) puenty nie będzie.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.