Nazywam się Piotr Piskozub i jestem wielkim fanem twórczości i artystycznego dziedzictwa, jakie temu światu pozostawi Roman Polański. Z tej sympatii nie muszę się nikomu ani tłumaczyć, ani, o zgrozo, chować się z nią w podziemiach, by tam dawać upust swoim gustom. Składa się jednak tak, że w ostatnich dniach, miesiącach i latach w naszym kraju gwałtownie wzrasta liczba osób, które polskiego reżysera w ten czy inny sposób chciałyby po prostu wygumkować, jakby nigdy nie istniał. Ze zdumieniem obserwuję zjawisko, w ramach którego zupełnie pozbawieni przygotowania merytorycznego blogerzy, komentatorzy i stróże moralności maści wszelakiej muszą wzbogacić swoje internetowe profile przez materiały o tym, jak w duchu współczesności i poprawności politycznej odnaleźć się na osi twórca-dzieło. Czasami więc Polańskiego się nienawidzi, ale z wielkim zainteresowaniem czeka na jego kolejne filmy; w innym miejscu zaś modnie jest na nie nie chodzić do kina, najczęściej z powodu mocno pokracznego w formie bojkotu. Tylko kogo, do cholery, naprawdę to obchodzi? Każdy z nas sam się wprosił na odbywający się właśnie publiczny sąd nad reżyserem. "Gwałciciel i koniec"; "potwór, nie człowiek". Nie zrozumcie mnie źle: nie zamierzam go w tym miejscu bronić. Nie mogę dać jednak zgody na to, że tak skomplikowaną sprawę ktokolwiek może chcieć przecisnąć przez imadło zero-jedynkowej wykładni. Dyskomfort poznawczy na tym polu jest bowiem tak wielki, że gros Polaków zwyczajnie się w swoich ocenach tematu pogubiło. Kuriozalne interpretacje, czarno-białe analizy. Jeśli tak dalej pójdzie, siłą rzeczy dojdziemy do wniosku, że żyjemy w kraju ludzi moralnie przeźroczystych.  W sieci aż zaroiło się od influencerów, którzy wszem wobec głoszą, że przyłączając się do próby napiętnowania Polańskiego, automatycznie trafiacie do grupy osób prawych, światłych i postępowych. Przyjmując odpowiednią perspektywę, zdacie sobie jednak sprawę, że gdyby tylko ci rodacy mieli odrobinę większą wiedzę historyczną i artystyczną, to odmówiliby Wam możliwości zachwycania się obrazami mordercy Caravaggia, pismami zaczynającego jako prześladowca chrześcijan Pawła z Tarsu czy projektami rakiet Wernhera von Brauna, który najpierw dorobił się stopnia majora SS, by później mieć bodajże największy wpływ na wyniesienie Amerykanów w stronę Księżyca. Rzecz jasna musielibyście również zapomnieć o każdym fenomenalnym rzucie wolnym oskarżanego o gwałt przestępcy podatkowego Cristiano Ronaldo. Idąc tym tropem, nie jestem też pewien, czy moglibyście nadal używać stwierdzenia: "Ten świat jest piękny". Starotestamentowy Bóg ma przecież na swoim koncie mnóstwo ofiar, natomiast jeśli początku istnienia szukacie w Wielkim Wybuchu, to ta potworna siła, rozszerzając siatkę czasoprzestrzeni, prędzej czy później zniszczy jakąkolwiek cywilizację. Skażmy ją więc awansem, zaocznie, czyli tak, jak zrobiliśmy to z Polańskim. Nie idzie tu o to, by relatywizować haniebny czyn, którego dopuścił się legendarny reżyser. Fundamentalne jest natomiast to, by zbierając polubienia pod kolejnym "gwałcicielem", "pedofilem" i "oblechem" mieć pełną świadomość zjawiska, które poddajemy ocenie. W przeciwnym wypadku zamienimy się w rozklekotanych krzykaczy i nie ma tu specjalnego znaczenia, czy ten fakt będziemy próbowali ukryć pod welonem moralnego konserwatyzmu, feminizmu, prawa, akademickiej dyskusji czy Bóg-wie-czego. 
fot. Cannon Film Distributing
+14 więcej

Co się stało w willi Jacka Nicholsona w 1977 roku?

Dnia 10 marca 1977 roku wówczas 43-letni Roman Polański, szykując się do wykonania zdjęć dla francuskiej edycji magazynu Vogue, w posiadłości swojego przyjaciela Jacka Nicholsona w Los Angeles przyjmuje 13-letnią Samanthę Jane Gailey (dziś korzystającą z nazwiska Geimer) - zgodę na sesję wyraziła matka dziewczynki, która niecałe 3 tygodnie wcześniej nie widziała nic zdrożnego w fakcie, że jej dziecko na plaży przed reżyserem pozuje topless. Warto odnotować, że sama zainteresowana inicjację seksualną ma już za sobą; w tym czasie regularnie współżyła ze swoim chłopakiem. Według zeznań Geimer Polański miał ją poczęstować szampanem, jak również metakwalonem, wycofanym w wielu krajach rodzajem środków nasennych. Następnie wykonywał oralne, waginalne i analne akty seksualne, za każdym razem spotykając się z oporem i błagalnymi prośbami o zaprzestanie realizacji swoich zamiarów. Geimer twierdzi również, że nieco później do posiadłości wróciła ówczesna partnerka Nicholsona, Anjelica Huston, która miała dobijać się do drzwi - Polański nalegał jednak na to, aby dokończyć sesję. Twórca w licznych wywiadach i w swojej autobiografii niejednokrotnie podważał zeznania Geimer, jakoby do stosunku nie doszło za obopólną zgodą, sugerując równocześnie, że dziewczyna miała czerpać z całej sytuacji przyjemność. W 28-stronicowym raporcie dostarczonym do sądu czytamy, że Samantha "była nie tylko fizycznie dojrzała, ale także nalegała" na uprawianie seksu z reżyserem. Dwóch niezależnych psychiatrów orzekło w dodatku, że Polański nie wykazuje skłonności do zachowań pedofilskich ani zamiłowania do dewiacji seksualnych. Nie zmienia to jednak faktu, że autor Dziecka Rosemary dopuścił się przestępstwa w postaci seksualnego wykorzystania nieletniej. 

"100 lat" odsiadki dla Polańskiego

Już dzień po całym zdarzeniu reżyser zostaje zatrzymany, by 24 marca usłyszeć zarzuty: gwałt z użyciem narkotyków, perwersja, nienaturalny stosunek seksualny, nieprzyzwoity akt seksualny z dzieckiem poniżej 14. roku życia i podanie osobie nieletniej zabronionej substancji - do żadnego z nich się jednak nie przyznaje. W toku rozwoju postępowania sądowego próbujący uchronić dziewczynę przed traumą procesu adwokat Geimer proponuje ugodę, która zmienia kwalifikacje czynu; jedynym pozostałym oskarżeniem staje się sprzeczny z prawem stosunek seksualny z osobą nieletnią. Na taki obrót spraw przystaje i obrońca Polańskiego, i sędzia Laurence J. Ritteband, który w Kalifornii słynie z chęci do prowadzenia procesów sławnych osób. Koniec końców twórca zostaje poddany 90-dniowej obserwacji psychiatrycznej, przy czym sąd wyraża zgodę na to, aby mógł on również udać się do Europy, by pracować nad kolejnym filmem o tytule Huragan. 19 grudnia 1977 roku Polański melduje się w więzieniu stanowym w Chino, z którego zostaje wypuszczony po 42 dniach. Jego adwokat wychodzi z założenia, że zostanie on skazany wyłącznie na okres próbny; przeciwko wyrokowi bezwzględnego więzienia oponują już wówczas i kurator sądowy, i psychiatra, i sama Geimer. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie, gdy do gry włącza się prokurator stanowy David Wells, który prowadzi nieoficjalne i tym samym wątpliwe z punktu widzenia etyki prawniczej rozmowy z sędzią Rittenbandem (odnotujmy, że prowadzący proces systematycznie zwołuje przedstawicieli mediów w ramach publicznych konferencji). Pokazując zdjęcia Polańskiego z Oktoberfest, na których artysta pozuje w towarzystwie nieletnich dziewczyn, próbuje on przekonać rozmówcę, że oskarżony musi zostać surowo ukarany. Rittenband zmienia nastawienie i od tej pory sugeruje obrońcy reżysera, że zamierza skazać go na kolejne 48 dni pobytu w Chino, następnie zaś wydalić z USA. W międzyczasie powie dziennikarzom, że równie dobrze może to być "100 lat" odsiadki. Gdy twórca się o tym dowiaduje, 1 lutego wsiada na pokład samolotu lecącego do Londynu.

Czy Polański został rozliczony?

Sam sędzia po latach przyzna, że stopniowe wycofywanie się z warunków ugody było w jego mniemaniu podyktowane "dobrem mieszkańców Kalifornii", z perspektywy których Polański był "obcym". Do spisku sądu i prokuratury w tej sprawie w dokumencie Roman Polański: ścigany i pożądany przyzna się również Wells, który po pewnym czasie odwoła jednak swoje wyznania - dziś twierdzi, że w filmie kłamał, "koloryzując całą historię" tak, by "lepiej w niej wypaść". Obrońcy reżysera kilkukrotnie wnosili do sądu wnioski o ponowne rozpatrzenie sprawy, wskazując na istotne błędy w procedowaniu. Za każdym razem spotykali się jednak z odmową, najczęściej odnoszącą się do braku możliwości przesłuchania samego Polańskiego przed amerykańskim sądem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze fakt, że na przełomie 2009 i 2010 roku artysta spędził 70 dni w areszcie domowym w Szwajcarii, która rozważała jego ekstradycję do USA - ostatecznie tamtejsze ministerstwo sprawiedliwości wycofało się z tego pomysłu. Brak możliwości ekstradycji z terytorium naszego kraju orzekły zarówno krakowski sąd okręgowy, jak i Sąd Najwyższy, podkreślając, że z punktu widzenia rodzimego systemu prawnego sprawa jest już przedawniona. Tak podsumowuje ją prof. Monika Płatek, autorytet w kwestii prawa karnego i praw człowieka, która w 2015 roku w wywiadzie dla portalu Interia stwierdziła:
Istotne jest to, że również w świetle amerykańskiego prawa Roman Polański przyznał się do winy i odbył orzeczoną karę na warunkach w Stanach Zjednoczonych obowiązujących. W tym przypadku prokurator, który zgodnie z prawem amerykańskim w ramach "plea bargaining" dokonał ugody z Polańskim i określił warunki, na jakich on będzie odpowiadał, później złamał tę ugodę. Polański odbył karę, a po odbyciu kary prokurator doszedł do wniosku, że może na tej sprawie zrobić karierę i tak to się zaczęło. 
Dodając jeszcze:
Prokuratura nie potrafi odczytać tego, że Polański dopuścił się czynu przestępczego i został z niego rozliczony. Gdyby się nazywał Kowalski, sprawy by nie było. (...) Wznawianie tej sprawy jest torturą dla ofiary i ona o tym bardzo wyraźnie mówi, jest również torturą dla samego Polańskiego. Ten człowiek, który jest w tej chwili już starym człowiekiem, jest cały czas nękany tą sprawą tylko dlatego, że jest wybijającym się artystą. To jest moment, w którym prokuratura powinna się zastanowić. Ale podejrzewam, że kolejny prokurator chce na tym zbić kapitał polityczny. 

Polsko-polska wojenka o Polańskiego

Brak formalno-prawnego finału tej sprawy przed amerykańskim sądem i konsekwentne unikanie ekstradycji przez Polańskiego powodują przesunięcie środków ciężkości - jeśli więc (nie)odbycie kary staje się kwestią nad wyraz dyskusyjną, to reżysera należy poddać procesowi moralnemu, a w tym, jak wiadomo, każdy może wtrącić swoje trzy grosze. Z rozmaitych powodów: przekonywania o jakiejś bliżej nieokreślonej zmianie wrażliwości, solidarności z ofiarą, napiętnowania nagannych wzorców postaw i zachowań, udowadniania, że moja etyczna racja jest "najmojsza". Mam z tego typu podejściem ogromny problem, przy czym mam go także z dostrzeganiem w Polańskim swoistego cesarza sztuki, któremu z natury rzeczy należy się tron i gremialne "Alleluja!" na wieki wieków. To przeskakiwanie ze skrajności w skrajność, jakby reżyser mógł być wyłącznie albo dobrą, albo złą postacią - taki zabieg jest w przewrotny sposób wygodny, ogranicza bowiem czas spędzony na refleksji. Bronisz Polańskiego = dajesz zgodę na gwałty. Atakujesz go = jesteś ignorantem. Szkoda tylko, że w toku tych wojen i wojenek o artystę zapędziliśmy się do tego stopnia, iż zaczęliśmy okładać się nawzajem kalumniami, oszczerstwami i wyzwiskami, które widać najlepiej na facebookowym profilu łódzkiej PWSFTviT - tę szkołę artysta miał w zeszłym tygodniu odwiedzić, jednak m.in. pod wpływem podpisanej przez 43 osoby petycji ostatecznie zrezygnował z udziału w spotkaniu. Doszło tam do bitwy na tak wyszukane argumenty, jak "Chciałam pi*nąć jajkiem w twarz oblecha" stojące w opozycji do "Ale morderstwo nienarodzonych dzieci to już popierasz". Zadrżałem. Jeśli tego typu głosy należą do tych, którzy już niebawem będą decydować o przyszłym wyglądzie rodzimej X Muzy, to jeszcze za artystycznym kunsztem Polańskiego zatęsknimy. 
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj