KAMIL ŚMIAŁKOWSKI: W pierwszym odcinku robisz kupę nie tam gdzie trzeba, masz poważne problemy z fondue, omal nie zostajesz postrzelony, dwa razy wymiotujesz i jeszcze ukochana żona okazuje się kimś innym, niż myślisz. Niezły start. THOMAS HADEN CHURCH: No, muszę przyznać, że takie podsumowanie robi wrażenie. Z tego wszystkiego najbardziej mi się spodobało „omal nie zostajesz postrzelony”. To był mój ulubiony moment odcinka. Chociaż muszę przyznać, że wymiotowanie to też wyzwanie. To wcale niełatwe do zrobienia przed kamerą. Mnóstwo ludzi na planie, wszystkie światła i kamery, masz załadowane do pełna usta... Widziałeś film Zabójczy Joe? Nie? Kurczę, nikt tego nie obejrzał... To film, który nakręciłem kilka lat temu z Matthem McConaugheyem, niezły kryminał. Tam też wymiotowałem. Kilka razy. Robiłem też parę innych rzeczy, ale to pamiętam najlepiej. To trudna sztuka. Kto wie, może dlatego dostałem tę rolę? Bo to naprawdę sztuka. Trzeba dobrać właściwą konsystencję. Nabrać to w usta, czasem dobrze jest wcześniej ciut podgrzać. To wyzwanie. A jak tutaj to zagrało? Było zabawnie? Wyszło super. Dzięki. A tak naprawdę jak dostałeś tę rolę? Kilka lat temu zagrałem w filmie Recepta na szczęście wspólnie z Sarah Jessicą Parker. Podczas zdjęć, a także potem, w trakcie promocji, świetnie się razem bawiliśmy. Jakoś tak na początku 2015 r. odebrałem telefon z produkcji tego serialu, że Sarah chce, abym zagrał jej męża. Pomyślałem, że to super, tym bardziej że przez te lata się nie widzieliśmy. No i powoli wzięliśmy się za robotę. Dostałem scenariusz, przeczytałem, miałem uwagi, gadaliśmy sporo razy przez telefon, bo mieszkam w Teksasie, a oni siedzieli w Nowym Jorku. Zrobiliśmy kolejną wersję scenariusza, potem znowu uwagi i w końcu, po trzeciej rundzie, powiedziałem – jest dobrze. To facet, którego potrafię zagrać wiarygodnie. Nie chodzi o to, że to wszystko mi się zdarzyło, ale że rozumiem jego podejście i jego sposób reagowania na zdarzenia. Tak podchodzę do aktorstwa. Możesz zrobić tu mnóstwo researchu, ale liczy się zrozumienie postaci. Nie chodzi o gatunek – komedię, dramat czy jeszcze coś innego, ale o sens. Tak właśnie należy kręcić filmy i seriale. Ze zrozumieniem. Skądś – dokądś. Nawet gdy mowa o 10 odcinkach i ewentualnej kontynuacji, to liczy się tak naprawdę to, kim są postacie i o co im chodzi. Im więcej zrozumiesz wcześniej, im więcej postawisz pytań - sobie i scenarzystom - tym lepszy efekt. Wtedy ten gość zaczyna żyć we mnie. Zaczynam organicznie reagować jako on. Nawet jak wracam do domu, bo przeprowadziłem się na cztery miesiące do Nowego Jorku podczas kręcenia serialu, nie przestaję pracować. Nie potrafię. Żyję swoją pracą. Ten gość, Robert, przejął kontrolę nad moim życiem. Grałem go przed kamerą, ale potem w domu, czytając, myśląc o innych projektach, cały czas czułem go w sobie. I to jedyna metoda, jaką potrafię pracować. Jednym z pierwszych dużych filmów, jakie kręciłem, był western Tombstone. Pamiętam, jak podpatrywałem w nim innych wielkich aktorów. Jak wchodzą w rolę, jak trudno im z niej wyjść po zdjęciach. Mam podobnie. Teraz więc jestem Robertem. I nie chodzi o jakieś aktorskie pierdoły. Ja po prostu nim jestem i mam nadzieję, że widzowie go polubią. Że między mną a Sarah jest przed kamerami chemia i wyszło naprawdę dobrze. Że rozumiemy się i nasze wzajemne reakcje na planie są wiarygodne i naprawdę działają. O czym tak naprawdę jest Divorce? O parze ludzi, którzy są od lat razem. Obydwoje są po czterdziestce, on trochę starszy, dwójka dzieci. Mieli pewnie jakieś związki wcześniej. Albo i nie. Są razem naprawdę długo i gdzieś się zapomnieli w tym związku. Zapomnieli o uczuciach. Słowa się wyświechtały. Zniknęła spontaniczność. Stali się odpowiedzialni do znudzenia. Mają jakichś przyjaciół, jakieś życie, ale to wszystko staje się naprawdę nudne. Stracili wolność myślenia i stanowienia o sobie. Stracili to coś, co widzi się w oczach zakochanej osoby, i właśnie zdali sobie z tego sprawę. Gdzieś się pogubili. Zajęli się bardziej karierami, a w domu byciem rodzicami niż małżeństwem. I tu zaczyna się opowieść o rozwodzie. To strasznie skomplikowana sprawa – prawnicy, separacja, mediacje, wzajemne obwinianie się. To ty jesteś winny. A nie, bo ty. Ale ty wcześniej narozrabiałeś. A ty jeszcze wcześniej. Kto kogo zdradził pierwszy? Nawet nie w sensie fizycznym, a emocjonalnie. Zaczyna się lawina, której nie sposób powstrzymać. Jedynym stałym elementem takich związków są dzieci. To one powstrzymują wiele rozwodów albo powstrzymują przed najgorszymi ruchami podczas konfliktów. Dziś rozwodów w Stanach i na całym świecie jest coraz więcej. Skąd to wynika? To kwestia odchodzenia od religii? Rozwody to nic nowego, są od zawsze. Jako dzieciak w czasach szkolnych wciąż natrafiałem na rozwody rodziców moich kumpli. Zawsze gdzieś tam ktoś się rozwodził, więc trochę przywykłem. Potem były studia, potem moi przyjaciele zaczęli się pobierać i wreszcie rozwodzić. Mój najlepszy, najstarszy przyjaciel, z którym od lat pracuję przy wielu projektach, rozwiódł się dwa razy, a jest wierzącym, bardzo konserwatywnym facetem, więc nie sądzę, by wynikało to jakoś z religii. Wracając do serialu - to w sumie dość smutna historia. Czemu jest więc tak zabawna? Zwłaszcza twoja postać. Robert to bohater, którego nam trochę szkoda, ale świetnie i zabawnie ogląda się go w akcji. Jak to zrobiłeś? Tak mam. A tak naprawdę nie widziałeś jeszcze całego sezonu. To tragikomedia, więc nie zawsze będzie zabawnie. Jedziemy w tej opowieści po ekstremach, więc zobaczysz jeszcze naprawdę mocne rzeczy. Najważniejsze, by widz czuł te postacie, by związał się z nimi i zależało mu na ich losach. By pojawiły się emocje. Wtedy jest już dobrze i można sobie w opowieści pozwolić na jeszcze więcej. Nie chcę być tylko zabawny jako Robert. Są tam oczywiście absurdalne momenty, ale takie też zdarzają się w życiu. Wczoraj stałem na lotnisku w San Antonio i widziałem parę ludzi, która zaczęła na siebie wrzeszczeć. Klient i sprzedawczyni. To było absurdalne, ale zarazem tragiczne. Śmieszne i mroczne. Takie jest życie. Ta wielka kłótnia nie miała sensu, ale takie przecież jest życie. Mam pytanie zdradzające trochę fabuły z pierwszego odcinka, ale chciałbym wiedzieć, jak to sobie tłumaczysz. Czemu Robert tak wścieka się, gdy orientuje się o romansie żony? Wyrzuca ją z mieszkania, zmienia zamki itp. To w końcu XXI wiek, czy dziś to naprawdę wiarygodne zachowanie? Bo tak się zachowują faceci, zwłaszcza faceci w tym wieku. Mówię to z pełnym przekonaniem. On wciąż ją kocha. Gdzieś w głębi wciąż uważa się za jedynego mężczyznę w jej życiu. Wciąż jest przekonany, że jest dla niej atrakcyjny seksualnie. I nagle to w nim wybucha. Zazdrość, utrata bezpieczeństwa, problem z samoakceptacją. Nagle rozumie, że jest trochę starszy, że nie wygląda już tak jak kiedyś, w latach dziewięćdziesiątych. To wszystko nagle się w nim budzi. I uderza. I oddaje. Cios za cios. Skoro ty mnie skrzywdziłaś, teraz ja skrzywdzę ciebie. I robi sporo spontanicznych żenujących gestów. Chciałem jeszcze spytać o Sharon Horgan. Twórczyni tego serialu to znana brytyjska komiczka, która tym razem nie pojawia się przed kamerą, ale czuć jej rękę w tym serialu. Jak się z nią współpracowało? To było coś innego, nowego, odświeżającego. W dużej mierze z powodu jej brytyjskiego pochodzenia – to jednak inne poczucie humoru. Jestem pod wielkim wrażeniem jej kariery w brytyjskiej telewizji. Sharon jest wulkanem energii i bardzo mocno angażuje się w swoje projekty. Świetnie pisze każdą postać. Już w pierwszej wersji, którą czytałem, było naprawdę mnóstwo bardzo dobrych pomysłów. Każdy z bohaterów był bardzo wyrazisty i ciekawy - nie tylko główna para, ale też ci z dalszego planu, jak chociażby postać Nicka, grana przez Tracy’ego Lettsa. Początkowo Sharon chciała go uśmiercić w pilocie, ale przekonaliśmy ją, by go oszczędziła, bo chcieliśmy więcej popracować z Tracym. To wielki aktor, a w fabule to dobry kontrapunkt dla Diane, granej przez Molly Shannon – to też wielka aktorka. To zbiór świetnych indywidualności, a zawdzięczamy to wszystko Sharon. Jej wyczucie komedii jest wielkie i bardzo uniwersalne. Znajdziemy tu i szczyptę Benny’ego Hilla, i ciut Monty Pythona. Sharon nie boi się uszczypnąć czy zaskoczyć czymś na granicy wulgarności. To właśnie Sharon.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj