Z gwiazdą "Hobbita" rozmawialiśmy podczas europejskiej premiery Pustkowia Smauga w Berlinie. Na ekrany polskich kin film wszedł oficjalnie w piątek 27 grudnia.
KAMIL ŚMIAŁKOWSKI: Wchodzisz na rozmowę z kieliszkiem w dłoni. O tej godzinie masz jakieś powody, żeby pić?
LUKE EVANS: Czy mam? Zawsze są jakieś powody. Dobre albo złe. U mnie oczywiście zawsze dobre.
Słyszałem, że świetnie śpiewasz. A Jackson tego nie wykorzystał.
No właśnie. Też żałuję. Kocham śpiewać. To była moja pierwsza wielka miłość – śpiew. Każdy, kto mnie zna, wie, że śpiewam, kiedy tylko mam okazję. Wczoraj wieczorem w barze na dole urządziłem koncert przy fortepianie.
To jak tak rozśpiewany facet został Bardem?
Prosta sprawa. Zdjęcia próbne, kostium, bilet do Nowej Zelandii i jestem Bardem. Prosta robota.
A jak stałeś się Bardem?
Zacząłem od przeczytania scenariusza, ale najwięcej z pewnością dały mi rozmowy z Peterem Jacksonem i Philippą Boyens. Oni uświadomili mi, jak bardzo chcą poszerzyć tę postać i jej historię. Dali Bardowi więcej przestrzeni w opowieści i postarali się, żebyśmy lepiej go poznali. By można było bardziej przejąć się jego losem i docenić to, co osiągnął. By zrozumieć, czemu to zrobił. Jaką miał motywację, by w czasie, gdy wszyscy uciekali z miasta, on... ale to już w trzecim filmie.
W scenariuszu dopisano mu przecież tę wspaniałą rodzinę. Fakt, że jest wdowcem i ojcem, wiele tłumaczy. Teraz dzięki Peterowi rozumiemy, że cokolwiek Bard robi w filmie, to chodzi mu przede wszystkim o bezpieczeństwo jego rodziny. Cokolwiek robi – chodzi o dzieci. Kiedy ściąga spod powały czarną strzałę i mówi: "Nie, jeśli ja zabiję go wcześniej", to chodzi o rodzinę. Przecież to ubogi przewoźnik, który nie chce być kimś ważnym, ale po prostu dba o bliskich. I wie, co musi zrobić. Wie, że pewnie zginie, ale musi spróbować. Bo nie ma nikogo innego.
To ego?
Nie, skąd. On nie ma ego. Nie jest wielkim władcą czy wojownikiem – po prostu kocha swoje dzieci i zrobi dla nich wszystko. To jest w nim właśnie piękne. Uwielbiam tego bohatera właśnie za jego nastawienie do świata. I mam nadzieję, że kiedy dokona tego, co ma do zrobienia w trzecim filmie, publiczność również go pokocha. W końcu to jedyny porządny człowiek w tej fabule.
Czy masz już swoich fanów?
Tak, już po trailerze zaczęli mnie rozpoznawać. To miłe. Trudno mi było sobie wcześniej wyobrazić, jaką frajdą jest stać się częścią takiego przedsięwzięcia. Stać się na ekranie kultową postacią z kultowej książki. W końcu mówimy o słynnej literaturze sprzed wielu dekad. Z drugiej strony mam świadomość odpowiedzialności – przecież ci wszyscy, którzy sięgną po książkowego Hobbita już po obejrzeniu filmu, będą mieli wbitą w pamięć moją twarz. To trochę dziwne, ale też urocze.
A propos twarzy. Czy trudno było rozpoznać krasnoludy na co dzień?
Weź przestań. Poznałem ich pierwszy raz w kostiumach, brodach, pełnej charakteryzacji. Tego samego dnia wieczorem w hotelu podchodzą do mnie jacyś goście i mówią: "Hej, jak tam?". Na co ja: "Cześć, jestem Luke". A oni: "Już się dzisiaj poznaliśmy". Ja patrzę na nich i przez chwilę milczę... "Przepraszam, ale nie kojarzę".
To naprawdę zajęło mi tygodnie. Najpierw zapamiętanie ich w kostiumach – który z nich jest który. A potem który jest który pod kostiumem. To było naprawdę trudne.
Ponoć niektórzy stosowali listę ze zdjęciami twarzy.
Tak. Naprawdę tak było. Widziałem takie listy. To było cholernie skomplikowane. A przecież nie wypadało się pomylić.
A jeszcze gorzej było z orkami. Tamte już wyglądały całkiem jednakowo. Grali ich kaskaderzy. Ćwiczyłem z nimi mnóstwo razy. Świetna ekipa, bardzo fajne chłopaki, ale potem wchodziliśmy na plan i tam jakiś ork do mnie gada i gada. Ja mogę tylko po chwili powiedzieć: "Stary, przepraszam, ale nie mam pojęcia, kim jesteś". To było tym gorsze, że przecież oni zmieniali charakteryzację praktycznie każdego dnia, nie było jak tego zapamiętać.
Jak to było pracować przy tak wielkiej produkcji? To twój pierwszy tak potężny blockbuster.
Nie przeraziło mnie to jakoś specjalnie. Powiem wręcz, że świetnie się bawiłem. To było wielkie przeżycie, ale czułem się po prostu na miejscu. I codziennie zdarzało mi się coś olśniewającego, co zapamiętam na zawsze. Ci aktorzy, te plany zdjęciowe, te sceny. Pamiętam, jak po raz pierwszy stanąłem naprzeciw Gandalfa. I pomyślałem sobie, że to właśnie ta chwila. O tym marzyłem przez lata, o tym myślałem przez ostatnie miesiące. I to już.
A możesz coś opowiedzieć o swoim starciu ze smokiem?
Niewiele, bo jeszcze nie jesteśmy przy tym filmie. Ale mogę przyznać się, że nie sądziłem, iż będzie tak wielki. Kiedy kręciliśmy, miałem wrażenie, że nawet Peter nie był do końca pewny, jak Smaug będzie wyglądać. Gra ze smokiem wymagała więc mnóstwo wyobraźni i wiary w wyobraźnię Petera. Jakoś go sobie więc wymyśliłem w głowie i dziś wiem, że ten mój nie był nawet w połowie tak duży i groźny jak ten w filmie.
Twoje miasto i reszta lokacji, w których grasz, powstała w studio?
Tak, to było niewyobrażalne. Wszystko tam zbudowali, napuścili wody i graliśmy. Pamiętam, jak spływałem swoją łodzią w dół rzeki, a kilka metrów ode mnie widziałem przez okna ludzi pracujących w biurach studia. Zresztą często przerywali wtedy pracę i bili mi brawo. To było naprawdę dziwne.
W jakim wieku przeczytałeś po raz pierwszy Hobbita i którym bohaterem wtedy chciałeś być?
Miałem chyba czternaście lat. Kim chciałem wtedy być? Chyba jak każdy – chciałem być Bilbo. Zawsze ciągnęło mnie do głównych ról.