Dramat Tomasza Mackiewicza i Elisabeth Revol na Nanga Parbat rozgrywa się na naszych oczach. Ta tragiczna historia uczy nas jednak, że zniewoleni w kajdany popkultury mamy dziś problem z właściwym zrozumieniem mitu, który rodzi się, czy tego chcemy, czy też nie.
W moim prywatnym rankingu najlepszych filmów dokumentalnych w historii kina bardzo wysokie miejsce zajmuje
Zaginiony z 2010 roku. Polski tytuł jest tutaj ewidentnym przekłamaniem; angielskie „Wildest dream” zdecydowanie lepiej wyraża zarówno treść, jak i aspekt symboliczny produkcji. To opowieść o George’u Mallorym, nauczycielu historii i jednym z najwybitniejszych alpinistów okresu międzywojennego, który w 1924 roku ruszył zdobywać Mount Everest. Działo się to blisko trzydzieści lat przed tym, gdy Edmund Hillary i Tenzing Norgay po raz pierwszy zdołali okiełznać najwyższy szczyt świata. Historia Mallory’ego i jego kompana, Andrew Irvine’a, mogłaby posłużyć za kanwę znakomitego filmu fabularnego. Przez dekady znawcy tematyki wychodzili z założenia, że obaj śmiałkowie zatrzymali się 800 metrów przed celem – warto zwrócić uwagę, że Czomolungmę szturmowali w kurtkach tweedowych i bez sprzętu alpinistycznego wysokiej jakości. Powszechnie uznano więc, że Mallory i Irvine zginęli, nie zdobywając szczytu. Los chciał, że ciało pierwszego z nich zostało odnalezione w 1999 roku. Nawet zza lodowego grobu historyk z brytyjskiego Charterhouse miał nam jednak coś do powiedzenia… Do tej legendy jeszcze wrócimy.
Od kilku dni Polacy chcą nieustannie zmierzać w stronę mentalnego Nanga Parbat, choć na poziomie refleksji wciąż mamy problem z przeskoczeniem metaforycznego pagórka za domem. Ferujemy wyroki, zamieniamy się w psychologów, w trymiga poznaliśmy wszystkie tajniki himalaizmu – wszystko to w obliczu tragedii, która rozgrywa się gdzieś na krańcu świata, w miejscu zupełnie niedostępnym dla większości z nas. W jednej tylko chwili okazało się, że dumny polski naród to 38 milionów alpinistów, nawet jeśli największym osiągnięciem rodaków jest podbój Śnieżki z plecakiem wypełnionym puszkami z piwem i papierosem w ręku. W mgnieniu oka zrobiliśmy też dyplomy z psychologii, wchodząc w skórę i psyche walczących o życie Tomasza Mackiewicza i Elisabeth Revol. Doskonale już wiemy, gdzie skrewili, odwagę pierzemy w przypinaniu łatek szaleńców, znamy odpowiedź na odwieczne pytania o to, jak żyć i po co w ogóle żyć? Każdy ma prawo do szczęścia, ale tylko pod warunkiem, że jego realizacja nie wymyka się z naszego schematu poznawczego. Zbiórka pieniędzy na akcję ratunkową? Nic z tych rzeczy – to nie jest kraj dla rodaków z choćby domieszką empatii w sobie. Chciałbym wierzyć, że Czesław Niemen miał rację i ludzi dobrej woli faktycznie jest więcej. Od kilku dni z tym przekonaniem czuję się jednak jak niepoprawny marzyciel. Trywialne marzenie Piskozuba i ostatni (?) sen Mackiewicza.
To z pewnością nie miejsce na to, by rozstrzygać, kto ma rację w niezliczonych sporach i wojenkach podjazdowych, które w ostatnim czasie zaczęły pojawiać się na przeróżnych portalach jak grzyby po deszczu. Już od starożytnych Rzymian wiemy bowiem, że lud potrzebuje zarówno chleba, jak i igrzysk – świat zmienił się w ten sposób, że te drugie rozgrywają się dziś coraz częściej nad grobami, w obliczu małych i wielkich dramatów. Masz, drogi Czytelniku, nie tylko prawo, ale czasami i obowiązek wyrażenia własnej opinii. Ważne, by była ona podparta refleksją, nie zaś emocjonalnym abrakadabra. Podejrzewam, że większość z nas chciałaby po prostu zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się na Nanga Parbat. Niektóre odpowiedzi się pojawią, inne z czasem przestaną mieć znaczenie. W zaskakujący sukurs przychodzi nam jednak w tym momencie już nie sama popkultura, ale zaklęty w cywilizacyjnym dorobku mit. Jakże symptomatyczne jest to, że ma on de facto dwa znaczenia – to nie tylko opowieść o legendarnych bohaterach, ale i fałszywe wyobrażenie o danym człowieku czy zdarzeniu.
Od tysięcy lat nic się nie zmieniło: cywilizacja potrzebuje mitologii, choć dziś coraz częściej przybiera ona formę symbolicznego lustra, w którym możemy się może nie tyle poznać, co rozpoznać. Superbohaterowie, Władca Pierścieni, Gwiezdne Wojny – popkultura w ramach osobliwego tanga ze współczesnością zaczęła ujawniać konotacje parareligijne. Jest kościół, są wyznawcy, wiary nikomu nie odmówisz. Mity bywają podniosłe i ożywcze, choć są także przeźroczyste i swojskie. Gdzieś z tyłu głowy masz to irracjonalne poczucie, że skądś je znasz. W tego typu mitologicznej narracji chce przejrzeć się jednostka, określone społeczeństwo i nad wyraz często cała epoka. Wybitny rumuński religioznawca Mircea Eliade stwierdzał, że mit to po prostu wtargnięcie nadnaturalności w obręb Świata – opis tego, jak rzeczy, zjawiska czy ludzie zaczęli być. Istotnym elementem jest też emanacja istot nadprzyrodzonych, które działają wbrew podążaniu od przyczyny do skutku i prawdopodobieństwu. Patrząc przez ten pryzmat, skojarzenie z mitem zaczną budzić nawet tak banalne sytuacje, jak opowieść o koledze, który w ramach alkoholowego uniesienia dokonał rzeczy niemożliwej – wspiął się na dach budynku, wypił litr wódki i nadal stał czy położył się na radiowozie. Z czasem opowieść, przekazywana dalej w ramach osobliwego głuchego telefonu, nabierze jeszcze większego kolorytu, a popisy kompana od flaszki będą wydawać się rzeczą nie z tego świata, legendą, która musi być nieustannie formułowana na nowo i wspominana. Mit oddziałuje więc i w skali makro, i mikro. Sęk w tym, że raz po raz chcemy go wpisać w obręb naszej kategoryzacji poznawczej, zaskakująco często sprowadzanej do osi czarne i białe.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h