Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że historia wyprawy Mackiewicza i Revol na Nanga Parbat stanie się – i to zapewne w niedalekiej przyszłości – kanwą filmu fabularnego. Popularny „Czapkins” był (wybaczcie czas przeszły…) przecież uzależnionym od heroiny narkomanem, który w Indiach odkrył swoją własną Tajemnicę Wszechrzeczy, najpierw ucząc trędowate dzieci, potem zaś odnajdując sens istnienia we wspinaczce. Na tym tle zdają się blednąć nawet wyczyny Jerzego Górskiego, bohatera znakomitej produkcji Najlepszy. Dochodzi tu jeszcze fakt, że wydarzenia z Himalajów wpisują się w symbolikę mitu kontrowersyjnego – tyle w naszym kraju opinii o wspinaczce, co rodaków. Dwoimy się i troimy, by ocenić zdarzenia z Nanga Parbat przez pryzmat zero-jedynkowej wykładni. Nie znoszę krytykować popkultury, ale ta akurat potrafi nas niejednokrotnie prowadzić na manowce: jeśli jest ten „dobry”, to zawsze musi być i „zły”. Zwróćmy więc uwagę, że uczestnicy prowadzonej równolegle zimowej wyprawy na K2 zostali ochrzczeni mianem „Lodowych Wojowników” – mityczne postacie nie z tego świata. Spotkałem się już z opinią, że prowadzący akcję ratunkową Denis Urubko i Adam Bielecki to posłańcy himalajskich bogów, współczesne inkarnacje szybkonogiego Hermesa. Nadal macie wątpliwości, w jaki sposób tworzą się mity? Tymczasem Urubko i Bielecki to po prostu fenomenalni i najszybsi wspinacze wysokogórscy na świecie – porzucili (odłożyli w czasie?) jedno z największych marzeń swojego życia, by ratować ludzkie istnienie. Na ścianę na Nanga Parbat ruszyli jak na zatracenie, na pohybel wszystkiemu, a zwłaszcza każdej opinii, która mogłaby do nich dotrzeć znad Odry i Wisły. To prawdziwy heroizm; moim zdaniem już teraz osiągnęli oni więcej, niż przy ewentualnym pierwszym zimowym wejściu na K2, czego im z całego serca życzę. Jeśli więc znaleźliśmy bohatera, czas znaleźć złoczyńcę – padło na „Czapkinsa”. Przekaz popkulturowy nieustannie się upraszcza, brak w nim miejsca na niejednoznaczność. I tak w wyszukiwarkach zaraz obok Tomasza Mackiewicza pojawiają się proponowane rozwinięcia frazy – „rodzina” i „dzieci”. Zanurzeni w kinie superbohaterskim i wszędobylskim łubu dubu chcemy z prędkością karabinu maszynowego przypinać łatki konkretnym osobom czy zachowaniom. Tak jest łatwiej oswoić się nam z rzeczywistością i nie ma tu specjalnego znaczenia, czy chodzi o tę ekranową, czy po prostu o otaczający nas świat. Wszystkie kontrasty i niuanse życia „Czapkinsa” zaczęły ginąć w odmętach czerni i bieli. Egoizm poznawczy i skrótowe myślenie mają się dziś tak dobrze, jak nigdy dotąd. Nie zrozumcie mnie źle: popkultura to nie główny winowajca naszego postrzegania wydarzeń z Nanga Parbat, ale jeśli spojrzymy na himalajski dramat z perspektywy tworzącego się w błyskawicznym tempie mitu, to jesteśmy w stanie dostrzec ten sam, powielany od dekad schemat myślenia – dobro i zło, rozsądek i idiotyzm, marzenia i realność. Sęk w tym, że bez tego cywilizacyjnego snu o górach uboższa byłaby i popkultura, i całe nasze dziedzictwo. „Czapkins” na pierwszy rzut oka miał bowiem w głębokim poważaniu relację przyczyny i skutku czy zasady rządzące rachunkiem prawdopodobieństwa. Jeśli jednak spojrzymy na naszą historię postrzeganą kompleksowo, to prędzej czy później zrozumiemy, że bez ludzi pokroju Mackiewicza nie bylibyśmy w stanie marzyć o światach piękniejszych niż życie – X Muza byłaby bez tego komponentu jedną z wielu naszych kochanek, o jakiej zapominalibyśmy przy pierwszej lepszej okazji. Kultura i jej popularny odłam od wieków prowadziły nas w stronę gór, stopniowo zamieniając ich romantyczny wydźwięk w trudną do poddania kategoryzacji myślowej mistykę. Synaj, Kazanie na Górze, Golgota, Czarodziejska góra, Picnic at Hanging Rock, Przełęcz Diatłowa, jedne z pierwszych filmów francuskich i włoskich, Cliffhanger, 127 Hours, Beyond the Edge czy wreszcie pojawiające się w naszych czasach doniesienia o Yeti. W każdej z tych opowieści zaklęta została Tajemnica, bliżej nieopisana, przerażająca i ożywcza zarazem. Ciągnie nas w stronę wysokogórskich pasm, nawet jeśli tylko nieliczni odważą się z nimi zmierzyć gdzieś indziej niż na ekranie laptopa czy telewizora. Skoro więc (pop)kulturowe spotkania z łańcuchami górskimi nieustannie zabierają nas w stronę coraz to nowych mitów, warto, by przy ich ocenie nie stanąć nad przepaścią – wielu z nas znajduje się dzisiaj przecież na krawędzi mentalnych pułapek, jakie sami na siebie zakładamy. Chcemy marzyć i odbierać prawo do marzeń jednocześnie. Pragniemy podsumować i być zaskakiwanym. Krytykujemy innych, nie znosząc krytyki dotykającej nas samych. Trywialność zamieniamy w legendę, a legendę w zdziecinnienie. Widzisz gdzieś tu jeszcze, drogi Czytelniku, choć cząstkę siebie? W ten sposób zataczamy koło i wracamy do Mallory’ego. W 1975 roku jeden z chińskich wspinaczy miał zaobserwować jego ciało na zboczu Mount Everestu – los chciał, że zginął dzień później i odnalezienie brytyjskiego podróżnika nie było możliwe. Minęły kolejne 24 lata. Ekspedycja NOVA natrafiła na przymarznięte do ściany Czomolungmy ciało. To był Mallory. Nie znaleziono przy nim aparatu, który mógłby potwierdzić ewentualne zdobycie przez niego szczytu. Sęk w tym, że brytyjski alpinista wszem wobec zadeklarował jedną rzecz – na wierzchołku zostawi zdjęcie swojej żony. Tej fotografii także przy sobie nie miał… Mit trwa i będzie trwał na długo po nas. Każdy z nas pisze własny scenariusz swojego życia – i może na tym polega jego urok. Innego końca świata dla „Czapkinsa” już najprawdopodobniej nie będzie. Tylko wiatry na Nanga Parbat wiedzą, ile w tym z piękna heroizmu, a ile z nieodpowiedzialności.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj