2. sezon Westworld podzielił fanów - jedni dalej widzą w serialu arcydzieło, drudzy biorą go za ekranową wydmuszkę. W tym tekście przyglądamy się problemowi, rozpatrując go między innymi przez pryzmat... ptasich odchodów.
Jeden z moich uczelnianych znajomych, prywatnie wielki miłośnik artyzmu maści wszelakiej, przeszło rok temu wybrał się do holenderskiego Eindhoven, gdzie miał uczestniczyć w podniosłym wydarzeniu: wystawie poświęconej ptakom. W bliżej nieokreślony sposób skrzydlate stworzenia zostały zaprzęgnięte do wozu kultury - ot, sztuka pełną gębą. Bilet kupiony, nadzieje rozbudzone, przyjaciel wędruje już po artystycznym szlaku. Rozgląda się w prawo i w lewo, nic się jednak nie dzieje. Wiadomo, skoro ptaki, to trzeba pewnie wzbić wzrok ku niebu. Faktycznie, jakaś instalacja tu jest. Sieć linek i innych sznurów z podwiązanym przez nie zestawem papierowych kubeczków. By było śmieszniej, każdy przedmiot został jeszcze okraszony papierem toaletowym najgorszego sortu, takim, którego starasz się unikać w czasie zakupów w supermarkecie. Jaki w tym wszystkim udział naszych opierzonych braci mniejszych? Ano taki, że we wszystkich kubeczkach znajdowała się pokaźna ilość ptasich odchodów. Po dziś dzień prowadzę ze znajomym dysputy na temat metaforycznego znaczenia tejże instalacji. Niebo walące się nam na głowy? Zwierzęta przypominające o wartościach ekologicznych? A może po prostu wpisana w ludzką naturę nieustanna tęsknota za sanepidem? Na drugim biegunie tych rozważań pojawia się pytanie o kondycję współczesnej sztuki. Jeśli jej mianem określimy ekskrementy odziane w - co tu dużo mówić - srajtaśmę, to może być nią naprawdę wszystko. Choćby 2. sezon niezwykle popularnego serialu
Westworld, który w zamierzeniu twórców miał dać widzom artystyczny orgazm. Skończyło się jednak na popkulturowej czkawko-biegunce.
Jeśli cofniemy się w czasie o półtora roku,
Westworld w mgnieniu oka stało się zawodnikiem serialowej wagi ciężkiej, pretendentem, który na popkulturowym ringu miał stanąć w szranki z
Game of Thrones. Fani prześcigali się w tworzeniu rozmaitych teorii na temat samej fabuły, a w sposobie prowadzenia narracji dopatrywaliśmy się ducha Tomasza Manna zjadającego głowę Johna Steinbecka. Takie podejście przybierało niekiedy karykaturalną formę; sądzę, że nawet śpiochy w oczach Człowieka w czerni przynajmniej dla części widzów miałyby znaczenie mistyczne. Pomysłodawcy produkcji,
Jonathan Nolan i Lisa Joy, w swoim własnym mniemaniu wchodzili właśnie na artystyczny Olimp; czuli się tak pewnie, że jeszcze przed premierą 2. sezonu żartowali z fanów, (nie) oferując ujawnienie wszystkich spoilerów na temat kolejnej odsłony serii. Choć balonik oczekiwań urósł do gargantuicznych rozmiarów, to sukces wydawał się niemal pewny. Nie zrozumcie mnie źle:
Westworld to nadal dobry serial z unikalną strukturą narracyjną, piękniejszymi niż życie zdjęciami, wybitną jak na warunki małego ekranu muzyką i wszechobecną aurą tajemnicy, która w trakcie emisji 1. sezonu stała się doskonałym spoiwem dla tak odmiennie interpretujących fabułę odbiorców. Sęk w tym, że Nolan i Joy mogli nas zwyczajnie zrobić w konia. Ich przepis na właśnie zakończoną odsłonę serii to bowiem niezliczone linie czasowe, przydzielanie poszczególnym postaciom miana hosta lub człowieka na zasadzie królika wyciąganego z kapelusza, 3 Bernardo-Arnoldów, 19 Fordów i 72 Dolores, przeskoki pomiędzy tym, co realne, a tym, co jest tylko wyobrażeniem czy wspomnieniem, słowem: wszystko gotuje się w wielkim garze imitującym świat czyhającego za każdym rogiem sekretu i fabularnego twistu - albo zachłyśniesz się oparami i wejdziesz na poziom umysłu Nolana i Joy, albo mikstura stanie ością w gardle.
Być może największym zagrożeniem związanym z bezkompromisowym podejściem pomysłodawców produkcji jest widoczna w internetowych komentarzach polaryzacja fanów, sprowadzana najczęściej do traktowanego w dyskusji jak wytrych słowa: "serio?". Jeśli 2. sezon serialu nie przypadł ci akurat do gustu, to musisz się liczyć z szybkim zaszufladkowaniem na zasadzie: nie wiesz, nie rozumiesz nic, jesteś debilem,
Westworld to dzieło wybitne i ponadczasowe. Problem polega na tym, że mozaikowa struktura narracyjna i odkrywanie fabuły w sposób podobny do otwierania matrioszki nie mogą być wartością samą w sobie. Na miłość boską: nie każdy przejaw kultury czy jej popularnej odnogi traktujący o androidach tudzież robotach z nomen omen automatu wpisuje się w sławne pytanie o śnie i elektrycznych owcach. Twórcy produkcji HBO co prawda umiejętnie biorą na warsztat kwestię sztucznej inteligencji, zanurzając ją w dywagacjach nad kondycją człowieczeństwa. Jest coś przejmującego w wypowiadanych na ekranie słowach o tym, że ludzie to prostu algorytmy, a nasze zachowania względnie łatwo przewidzieć. Wszystko na tle walczących tylko i aż o autonomię hostów, których niespodziewana rewolucja wnosi świeży powiew w nieco przygaszoną cywilizację, szukającą ostatnich podrygów przyjemności w sztucznie wykreowanym świecie. Jest tu nawet metafora Raju w cyfrowej wariacji na jego temat, a Maeve, podobnie jak Mojżesz do Kanaan, ostatecznie do Ziemi Obiecanej nie wejdzie. W tym miejscu powstaje jednak pytanie fundamentalne: i co z tego, skoro droga do hostowych Pól Elizejskich jest tak kręta, że można się w niej - lub może nawet trzeba - zagubić? Rzucam wyzwanie tym z naszych czytelników, którzy rzekomo nie mają żadnych problemów z ekranową rozkminką i swobodnie odnajdują się w gąszczu linii czasowych. Dajcie znać, jak sprawy na tym polu się mają, gdy już zapoznacie się z tymi grafikami:
Źródło: thisisinsider.com
W ocenie 2. sezonu
Westworld bodajże najdobitniej sprawdza się stare porzekadło o tym, że dzwon bije, tylko nie wiadomo w którym kościele. Widać to najlepiej na przykładzie tego, jak scenarzyści potraktowali Dolores. Co prawda jej postać na ekranie nieustannie ewoluuje, ale w żaden sposób nie może uwolnić się z kuriozalnego stereotypu: nawet kobieta-host zmienną jest. Raz chce więc zachłysnąć się światem zewnętrznym, by w innym miejscu go unicestwić; jest jak Wolność prowadząca swój lud na barykady, by zaraz potem odbijać w stronę Kuźni i wchodzić w szaty krwiożerczego dyktatora, który ściga się ze Stalinem i Pol Potem w liczbie odebranych ludziom istnień. Bernard pakuje jej kulkę w łeb, wskrzeszają się nawzajem - nikt doprawdy nie wie po co, a tłumaczenia o konieczności posiadania ni to przyjaciela, ni to wroga, wydają się upiorną wariacją na temat manichejskiego podziału na dobro i zło, które muszą się wzajemnie dopełniać. W dodatku Bernard ma na twarzy bliznę; ta zmienia w kilku odcinkach swoje położenie, więc co bardziej rozentuzjazmowani fani poddali sytuację analizie - koniec końców okazało się, że to tylko... błąd montażu. Jest też konająca w iście cyrkowej pozie Maeve. Twórcy chcą oczywiście wydobyć z niej matczyną troskę i podłożyć pod jej postać ogromny ładunek emocjonalny, ale nasza stara znajoma zachowuje się trochę jak dziurawe catenaccio piłkarskiej reprezentacji Włoch - pada jak mucha, nawet jeśli za nią na bramce jest jeszcze Buffon-Akecheta. Najtęższe umysły tego świata głowią się nad tym, dlaczego hostem ostatecznie okazał się Stubbs. Jego przypadek wydaje się symptomatyczny w kontekście analizy całego 2. sezonu; zwróćmy uwagę, jak wiele w nim pustych znaczących, które nie mają żadnego przełożenia na zachowanie ciągłości linii fabularnej. Pojemna główka Petera Abernathy'ego, Shogun World, Akecheta (skądinąd mój osobisty faworyt drugiej odsłony serii), umierający na poetycką modłę Lee Sizemore - gdy potraktujemy te wątki osobno, będą prezentować się znakomicie. Chwilę później zdamy sobie jednak sprawę, że równie dobrze mogłoby ich nie być, a i tak dotarlibyśmy do tego fabularnego punktu, w którym ostatecznie się znaleźliśmy.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h