Kto chociaż raz nie fantazjował o spektakularnym sukcesie, łaskawym rzucaniu pieniędzmi na prawo i lewo oraz zajęciu wysokiej pozycji w wielkomiejskiej elicie? Biografie z gatunku "od zera do bohatera" inspirują filmowców, zachwycają krytyków i motywują miliony widzów do podjęcia odważnych decyzji. Skoro dorabiając na kelnerowaniu (królowa Madonna), zmywaniu naczyń w podrzędnych knajpach (McConaughey) czy sprzątając klatki wielkich kotów (ukłony w stronę Stallone) da się podbić Hollywood, nic dziwnego, że takie historie dobrze prezentują na srebrnym ekranie.

Schemat drogi od nieudacznika do pana życia jest nie tyle zaskakujący fabularnie, co rozkoszny i dający sporo możliwości. Taktyka "from zero to hero" tak samo dobrze sprawdza się w filmach dla nastolatków, gdzie oszałamiająca metamorfoza klasowego pośmiewiska polegająca na zamianie okularów na szkła kontaktowe przyczynia się do zgarnięcia tytułu królowej balu, co w mrocznych gangsterskich balladach o urokach życia i śmierci. Trudno wymknąć się schematom, kiedy większość historii wpada z rozmachem w te najbardziej oczywiste - nie od dziś wiadomo, że najbardziej zaskakujące scenariusze pisze samo życie i to właśnie filmy biograficzne są najbardziej obciążone ryzykiem popadnięcia w sztampę. A chociaż biografie wielkich osobistości całkiem niechcący zahaczają o oczywiste ramy od pucybuta do milionera, nie znaczy to, że wszystkie wypada potraktować tym samym, wysłużonym schematem.

Przesadny melodramatyzm plus płaska historia to duet tak niszczycielski, że nawet kopalnia możliwości, jaką jest "od zera do bohatera", nic nie będzie w stanie zdziałać. Więźniowie konwencji to filmy brutalnie jednowymiarowe, które tak bardzo uwierzyły w potencjał przedstawionej historii, że zapomniały o jednej istotnej rzeczy - fabule. Oś wydarzeń składająca się z odbębnienia kolejnych etapów na drodze do sukcesu to za mało, by stworzyć dobry film. Wyjątkowo boleśnie przekonał się o tym Oliver Stone, którego "W." z hukiem dołączyło do orszaku schematycznych i do bólu uproszczonych biografii. Złudzenie, że 90 minut i szczere chęci wystarczą, by przedstawić wciągającą historię o zdobywaniu świata, przez ostanie lata świeciło wyjątkowo triumfy.

Oliver Stone, który strzelił sobie w stopę, portretując najbardziej kontrowersyjnego chłopca współczesnej Ameryki po łebkach i bez cienia dystansu, nie jest wyjątkiem. Podobny los spotkał chociażby "Dziewczynę z fabryki" w reżyserii George’a Hickenloopera. Z obiecanego widowiska o cyrku Andy'ego Warhola Hickenlooper stworzył przeciętny film o pustej damie i jej równie pustej świcie. Słabo, jak na biografię jednej z jaśniejszych gwiazd panteonu najważniejszej platynowej grzywki lat 60. "John Lennon: Chłopak znikąd" również nie wybiegał nic ponad prostą historię "from zero to hero", czego konsekwencją były połamane serca milionów fanów na całym świecie i jeden z bardziej anemicznych ekranowych wizerunków świętego z Liverpoolu.

W pułapkę schematu wpadł też film, który miał być nie tylko krokiem milowym w karierze Ashtona Kutchera, ale i uzupełnieniem wizerunku Steve'a Jobsa, który świat komputerów zastał drewnianym, a zostawił murowanym. Z plakatu filmowego zerka na nas bóg Doliny Krzemowej z rozczulającym hasłem "szukaj inspiracji". Inspiracji jak na lekarstwo, za to uproszczonych do maksimum fabularnych rozwiązań – aż w nadmiarze. Jeżeli chcielibyście wiedzieć, jak ewaluowała jedna z popularniejszych firm na świecie i jak jej naczelny mózg szukał inspiracji, to na pewno w Jobsie nie znajdziecie na te pytania odpowiedzi. Nadzieje wiązane z tym projektem były spore, bo i główny bohater to nie jakiś tam Steve, a Steve - wiecznie bosy wizjoner, Steve - perfekcjonista i w końcu Steve - arogancki dupek z przerośniętym ego. Idealny materiał na film został potraktowany w wyjątkowo brutalny sposób, a fani nadgryzionego jabłka mają pełne prawo czuć się oszukani - Jobs to nic więcej jak swobodna żonglerka faktami z patetyczną muzyką w tle.

O tym, jak wygląda droga do sukcesu, można również opowiedzieć w niebanalny sposób. Podręcznikowy model "od zera to bohatera" można przechytrzyć i zaserwować coś, co poruszy za serca miliony i stanie się pochwałą walki o własne marzenia. O "Rayu" mówiło się, że to film od początku do końca skontrowany tak, by jego twórcy mogli pewnej lutowej nocy stanąć na czerwonym dywanie z naręczem ciężkich, ale bardzo pożądanych w filmowym światku Oscarów. Ostatecznie "Ray" może pochwalić się dwiema statuetkami na koncie i tytułem jednego z lepszych filmów biograficznych naszych czasów.

Sporo zamieszania wywołało również The Social Network, które ukazało wszystkie cienie i blaski towarzyszące procesowi stawania się bohaterem. Niekonwencjonalna historia założyciela Facebooka poruszyła masową wyobraźnię i skupiła się nie tylko na sukcesie Marka Zuckerberga, ale i cenie, jaką przyszło mu zapłacić za wielocyfrowe sumy na koncie. Młody ignorant zdobywający miliony w takt muzyki skomponowanej przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa rozgromił krytykę i zgarnął osiem nominacji do Oscara.

Podobnym wygranym okazało się Moneyball z Bradem Pittem w roli managera klubu baseballowego Oakland Athletics. Sport nadaje procesowi "od zera do wygranego" zupełnie nowe znaczenie: oto świat, gdzie miarą sukcesu jest upór, pot i wielogodzinne, wyczerpujące treningi. Moneyball bierze przykład z najsłynniejszego motywatora o sportowym kopciuszku wszech czasów, nieśmiertelnego Rocky'ego, i funduje solidne kino o realizowaniu postawionych sobie celów.

Czy takim samym wygranym okaże się Wilk z Wall Street w reżyserii Martina Scorsese? Wszystko wskazuje na to, że tak. Młodziutki Jordan Belfort o twarzy Leonarda DiCaprio odnosi oszałamiający sukces w świecie finansjery, a jego rozrzutny tryb życia zaczyna wzbudzać podejrzenia służb specjalnych. Scorsese stanął przed sporym wyzwaniem, bo filmów o zdobywaniu fortuny i jej traceniu zrobiono już setki. Jeśli jednak wierzyć krążącym w sieci opiniom, wielkiemu reżyserowi wszystko się udało. Film podoba się zarówno krytykom, jak i widzom. Dysponując takim arsenałem (na ekranie boski Leo, który w zawrotnym tempie trwoni i zdobywa miliony, a wszystko to w towarzystwie pięknych dziewcząt), nie sposób nie stworzyć jednej z ciekawszych biografii w filmowym światku.

DiCaprio w ogóle wyjątkowo dobrze odnajduje się w rolach zdeterminowanych i łaknących świeżej krwi. Złap mnie jeśli potrafisz było nie tylko jego aktorskim popisem, ale też niestandardowym obrazem zawrotnej kariery młodego fałszerza. Rola w Wilku z Wall Street to zaś po pierwsze, kolejna wariacja z cyklu, jak z dnia na dzień stać się panem świata, a po drugie, spora szansa, by aktor został wreszcie obdarowany nagrodą Akademii Filmowej. Na swoim koncie ma już przecież kilka znakomitych ról, a jakoś nigdy nie miał okazji wyjść na scenę i odebrać statuetki. Niewykluczone więc, że charyzmatyczny DiCaprio jako Jordan Belfort pokonujący pasjonującą drogę, by zostać królem życia, zatriumfuje na oscarowej gali. Jak wiadomo, gdzie wielkie pieniądze, tam jeszcze większe problemy, nadzieje i przekręty. A to świetny materiał na nie jeden, a tuzin filmów.

Uwielbiamy historie "od zera do bohatera", bo to ziszczenie głęboko skrywanych fantazji i uosobienie mitu, że wszystko jest w zasięgu ręki – jeśli tylko ma się wystarczająco chęci. Bohaterzy masowej wyobraźni nie tylko stają się ofiarami sukcesu na oczach milionów, ale też celują oskarżycielskim palcem w każdego, kto własne cele realizuje drogą fantazji podczas całodziennego leżakowania na kanapie. Szybkie kariery, szybko realizowane marzenia i jeszcze szybsze upadki (choć te ostatnie nie zdarzają się zawsze). Wszystko po to, by uświadomić sobie, że każdy bohater zaczynał tak samo – od zera.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj