Komentowanie Oscarów to rzecz szalenie niewdzięczna. Nieistotne, czy chodzi o nominacje, czy o zwycięzców, czy o samą galę - ciągle ma się wrażenie, że ktoś już to, co mamy na myśli, powiedział i napisał. Każde działanie Akademii, każda jej decyzja jest szeroko komentowana nie tylko przez dziennikarzy, ale także przez samo środowisko filmowe, o blogerach już nie wspominając. Tak się jednak jakoś dziwnie składa, że choć tych głosów są (dosłownie) miliony, to tezy przez nie głoszone są bardzo do siebie zbliżone. Gdzie bowiem nie zajrzeć, dowiemy się, że w tym roku Amerykańska Akademia Filmowa dała ciała, nie nagradzając tego i owego, albo ośmieszyła się, wręczając statuetkę tej i tamtej. A na domiar złego cała impreza była szalenie nudna i niewarta siedzenia do – w przypadku naszego kraju – godzin, które należy zaliczyć do tych bardzo wczesnych. Opinie pozostają te same od lat, zmieniają się jedynie tytuły filmów i nazwiska gwiazd, które w zdaniach osób wypowiadających się zajmują miejsce podmiotu.

W tym roku zaś pod wieloma względami było inaczej, choć jednocześnie szokujące jest, jak niewielu dziennikarzy, krytyków czy zwykłych widzów to dostrzega. Nie, nie były to Oscary idealne, nie była to też ceremonia, dla której absolutnie każdy powinien zarywać noc i następnie cierpieć przez cały poniedziałek z powodu niewyspania. Ale naprawdę, pod wieloma względami to była najlepsza ceremonia od wielu lat.

Ellen DeGeneres sprostała wyzwaniu jako gospodarz. Jasne, była to gala nieco niekonwencjonalna, a jej scenariusz odjął całej imprezie splendoru, czyli czegoś, co właściwie stanowi synonim Oscarów. To przecież te najważniejsze nagrody filmowe na świecie; wybierane są absolutnie najlepsze filmy, a każda statuetka może się okazać początkiem wielkiej kariery. I choć oczywiście to się nie zmieniło (bo ile by nie narzekać na Akademię, to żadne inne wyróżnienia nie są tak popularne i prestiżowe), to jednak DeGeneres sprawiła, że wszyscy o tym na chwilę zapomnieli.

Gala wręczenia Oscarów dzięki prowadzącej zmieniła się w coś na kształt telewizji śniadaniowej, ze wszystkimi tego plusami i minusami. DeGeneres swoimi pomysłami "spuściła powietrze" i wyraźnie rozluźniła atmosferę na sali. Nadęta, pretensjonalna impreza przypominała jeden wielki talk show, na który - tak się akurat złożyło - przyszła cała śmietanka Hollywood. To nasuwające się samo porównanie wydaje się tym bardziej trafione z racji tego, że DeGeneres na co dzień prowadzi przecież "The Ellen Show". Nie było więc wycyzelowanych co do słowa żartów i ostrych, szyderczych dowcipów, jakie prezentował przed rokiem Seth MacFarlane (a jakie od kilku lat dominują na Złotych Globach dzięki Ricky’emu Gervaisowi oraz duetowi Poehler-Fey). Zamiast tego oglądaliśmy humorystyczny, choć przede wszystkim lekki i improwizowany monolog początkowy. Prowadząca nie miała wybitnego materiału, brakowało w nim zapadających w pamięć dowcipów, ale dzięki naturalności, dystansowi do siebie i nieodpartej charyzmie wyszła z pojedynku z krytykami obronną ręką.

By zrozumieć największą siłę DeGeneres, wystarczy przyjrzeć się, jak żartowała ona z potykającej się na schodach Jennifer Lawrence. To, co u MacFarlane’a byłoby (być może bardzo celnym, ale jednak jednym) krótkim żartem, na tegorocznej gali stało się dwuminutową scenką, która bawiła przez cały okres swojego trwania. Prowadząca, wykorzystując swój nienaganny komediowy timing i zdolność do improwizacji, wycisnęła z jednej drobnostki, co tylko się dało. Po otwarciu ceremonii zaś zamiast serwować kolejne żarty, DeGeneres postawiła na to, co pojawiło się już siedem lat temu, kiedy była gospodarzem Oscarów (czy jeszcze wcześniej w przypadku nagród Emmy) – interakcję z publicznością. Zanim zapowiedziała osobę, która wejdzie na scenę i zaprezentuje nominację, najpierw pytała, czy ktoś na sali nie jest głodny, następnie rozdawała kawałki pizzy, a także robiła sobie zdjęcia z gwiazdami i wrzucała je na Twittera. Bez przejmowania się czasem i tym, co wypada, a czego nie.

Eksperyment, który przeprowadziła w nocy z niedzieli na poniedziałek Ellen DeGeneres, oczywiście mógł się też nie podobać. Luźna atmosfera pod pewnym względem nie do końca pasuje bowiem do wspaniałych Oscarów. Czasem miało się wrażenie, że to nie początek marca, ale jeszcze styczeń i oglądamy właśnie rozdanie Złotych Globów. Akademia Filmowa zawsze była na swój sposób konserwatywna i wyważona, a ceremonia wydawała się być przede wszystkim elegancka. Nawet jeśli galę prowadził MacFarlane, często rzucał autotematyczne żarty i podkreślał, jak bardzo jego styl nie pasuje do Dolby Theatre. Oscary to też wielkie przedstawienie, które powinno zachwycać częścią artystyczną oraz być tak efektowne i monumentalne jak tylko się da. Tymczasem tego w tym roku poniekąd zabrakło, bo podziwiać mogliśmy jedynie wykonanie nominowanych utworów. DeGeneres nie poszła w ślady Billy’ego Crystala, Hugh Jackmana czy nawet nieszczęsnej pary Jamesa Franco i Anne Hathaway – nie było ani zabawnych filmów z udziałem prowadzącej, ani też nie podjęła się tanecznego występu. Ten minimalizm nie wziął się zresztą znikąd. Prowadzone przez nią "The Ellen Show" to talk show emitowany w paśmie dziennym, nienależący do prestiżowego late night. Programy Jimmy’ego Kimmela, Jimmy’ego Fallona i Davida Lettermana to zaś organizowana codziennie miniatura wielkiej gali. Mamy tam monologi, wywiady z gwiazdami, koncerty oraz nakręcone specjalnie na potrzeby programu zabawne materiały. U Ellen tego nie uświadczymy, jak się okazuje, nie tylko w jej własnym talk show.

Osobiście nie jestem pewien, czy to dobry kierunek dla ceremonii rozdania nagród Akademii Filmowej. Legendarni Johnny Carson i Bob Hope pokazali już lata temu, jak z gracją i klasą poprowadzić galę; świetnie sprawdzili się również nieco młodsi Billy Crystyal i Steve Martin (aczkolwiek bez Aleca Baldwina u boku). Być może warto jeszcze raz dać szansę Hugh Jackmanowi lub Jonowi Stewartowi – obaj byli oceniani pozytywnie, choć w każdym z ich występów czegoś brakowało.

Z drugiej strony DeGeneres zaproponowała coś nowego. Ten powiew świeżości był Oscarom na pewno potrzebny, więc kto wie - może właśnie zaczęła się era Ellen, która na stałe odmieni oblicze tej imprezy. Posiadanie regularnego prowadzącego na pewno pozwoliłoby odetchnąć producentom i zmniejszyć presję, jaką wywierają na każdym kolejnym gospodarzu oglądający ceremonię. Przy corocznych zmianach i próbach modernizacji show analizuje się każde jedno pojawienie się prowadzącego. Każde słowo wychodzące z jego ust musi być uważnie dobrane, a nawet drobne zająknięcie się zostanie natychmiast odnotowane, czego niniejszy felieton jest najlepszym dowodem.

Oczywiście łatwo mówić producentom, co mają robić, wszak to nie na nas ciąży odpowiedzialność wyprodukowania imprezy, którą co roku ogląda na żywo cały świat. Oscarowa konferansjerka w tym roku zbiera różne opinie - jest wiele pozytywnych, ale nie brakuje również tych mniej pochlebnych. Powrót Ellen wydaje się możliwy, pytanie tylko, jaki plan na przyszłość ma Akademia.

Po raz pierwszy od dawna gali rozdania nagród Tony nie poprowadzi w tym roku Neil Patrick Harris. Jeśli dodać do tego nadchodzący koniec How I Met Your Mother, wydaje się, że aktor będzie miał dużo wolnego czasu. Czy spożytkuje go na przygotowywanie się do występu na oscarowej scenie? Mając na swoim koncie nie tylko Tony, ale również Emmy i Video Game Awards, Harris jest już weteranem wielkich telewizyjnych imprez.

Emitowany w Stanach Zjednoczonych tuż po ceremonii "Jimmy Kimmel Live" podrzucił natomiast jeszcze jeden dobry trop, którym może podążyć Akademia. Zapytany o to, czy chciałby poprowadzić galę Oscarów, Kevin Spacey odpowiedział: "Jasne, to byłaby świetna zabawa". W wielu sprawach możemy się nie zgadzać z Frankiem Underwoodem i nie pochwalać jego zachcianek, ale wobec tej nie mamy żadnych przeciwwskazań.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj