Niedługo po tym, kiedy na początku lat siedemdziesiątych biedny jak mysz kościelna, pozostawiony bez dachu nad głową Stallone zaliczył (sic!) rolę w cokolwiek potulnym filmidle dla dorosłych, wylądował na planie u Allena. Nie, nie dlatego, że tamtemu zaimponowały jego umiejętności aktorskie, chodziło, a jakżeby inaczej, o fizyczne walory włoskiego ogiera, bo nowojorski artycha potrzebował do epizodycznej rólki jakiegoś mięśniaka o nieskalanym myślą wyrazie twarzy. Sly nadawał się idealnie na typowego Sebę, draba, który z kumplem zaczepia staruszki i gnębi ryżego okularnika. Niestety, Allen mu wtedy zwiał. I za każdym razem, kiedy mam przed oczami tę scenę z Bananowego czubka, myślę sobie z żalem, jak niewiele brakowało. Nie potrafię zdefiniować natury mojej bezwarunkowej i kompleksowej, bo rozciągającej się i na jego filmy, i na jego osobę, niechęci do Allena, ale ufam, że znacie to zbierające się ciśnienie pod czaszką, kiedy mowa o irytującym sąsiedzie, nielubianym szefie czy byłym chłopaku. Miewam to za każdym razem, kiedy wypuszcza swój nowy film, czyli stanowczo zbyt często, choć z drugiej strony daje mi to okazję do pilnego studiowania przedpremierowych recenzji z cynicznym uśmiechem i upajania się kolejnymi komercyjnymi porażkami tej świętej krowy kina. Nie potrafię chyba nawet być krytykiem filmowym, kiedy chodzi o Allena, bo nie umiem spojrzeć na niego inaczej, jak tym swoim małostkowym oczkiem. Ubawiłem się setnie, kiedy przed paroma dniami znowu mignął mi jakiś nagłówek, że powraca plan ściągnięcia mistrza do Krakowa, aby tutaj nakręcił swoje kolejne dzieło, rozreklamował nas na świecie i odkręcił zawór z hajsem, bo przecież turyści się zlecą do stolicy Małopolski jak przed rokiem pielgrzymi do papieża. Tyle że nie.
Woody Allen and Diane Keaton in Allen'sÊANNIE HALLÊ(1977). Credit: Film Forum/MGM.
Bo tak po prawdzie mało kto już Allena ogląda. Od lat jego filmy zarabiają (choć przyznaję, z pewnymi wyjątkami) głównie na naszym kontynencie, czującym do jego dawno zdezaktualizowanego sposobu na kino niezrozumiały sentyment. Comeback do Ameryki okazał się posunięciem daremnym, bo dalej nikomu nie chce się ruszyć tyłka do kina, nawet jak facet obsadzi głośne nazwiska, dla których występ u niego nadal jest niczym wyciągnięcie rzadkiego Tazo z paczki chrupek. I nie chodzi nawet o całkiem słuszną konkluzję, że lud zdurniał (bo zdurniał) i wybiera kolejny film Michael Bay zamiast burżuazyjnej uczty zafundowanej przez nowojorskiego neurotyka, tylko egotyczny, jak zawsze zajęty wyłącznie sobą Allen zrobił się nudniejszy niż niedzielny rosół. Żeby nie było – ja nie czepiam się jedynie jego ostatnich, ryjących o glebę dokonań, bo nie wysiedziałem nigdy do końca na Annie Hall, wzdycham z zażenowania na Everything You Always Wanted to Know About Sex * But Were Afraid to Ask i łamię zapałki, żeby włożyć je sobie między powieki na Manhattan. A to przecież jego tak zwane klasyczne dzieła. Nie chcę przez to powiedzieć, że mam jakiś dziwny patent na kino Allena, niepozwalający mi docenić jego talentu, ani że peroruję tutaj z wysokiej wieży i macie mnie słuchać. Tylko odzywam się niepytany. Parę Allenowskich sztuczek – choć uznaję jego robotę filmową za mierną; formalnie broni się tylko wtedy, kiedy ma przy sobie ludzi kalibru Morse czy, ostatnio, Stotaro – cenię. Przecież taki Zelig jest pomysłem genialnym, a O północy w Paryżu nawet i mnie oczarowało. Szanuję, że potrafi o pewnych emocjonalnych sprawach opowiedzieć bez uciekania się do taniej dramy. I jest jednak Allen, który związał się przecież i z Diane Keaton, i z Mią Farrow, czempionem tych wszystkich z nas, co to nagle podnieśli oczy znad książek i gier i zauważyli krótkie spódniczki, myśląc z żalem, że takie progi są chyba raczej niedostępne dla chudego okularnika. A jednak. Ale naprawdę znieść nie mogę tego ciągłego operowania inteligenckimi bon-motami, tego słabo skrywanego samozadowolenia, tej onanistycznej arogancji. Czyli – u Allena nie toleruję samego Allena. Choć, co może wydać się w tym świetle dziwne, nie wbijałem mu szpil za związek z nieformalną pasierbicą. Oboje byli dorośli, koniec pieśni. Za to otwarta sprawa z molestowaniem adoptowanej Dylan jest śliska, lecz nawet hollywoodzkie szambo, które wybiło ostatnimi czasy po wiadomym skandalu, nie sięgnęło Allenowi do kolan. Bo przecież nobliwego artysty się nie tyka, powalić Allena to powalić symbol. On sam zbywa wszystko machnięciem ręki, że to tylko newsy z brukowca. Hipokryzja tych wszystkich gwiazd i gwiazdek, które biegną do niego na plan, kiedy ten tylko skinie palcem, jest osłabiająca. A jak pojawia się powód, żeby nie lubić Allena – biorę. Miałem kiedyś koleżankę, która na zajęciach z angielskiego z uporem maniaka imię „Woody” wymawiała jako „Wódy”. Nie mam pojęcia dlaczego, bo nauka szła jej całkiem nieźle. Ale zostało mi to w głowie i tak się (nie)zabawnie składa, że ten językowy kiks znakomicie opisuje, czego mi trzeba po spotkaniu z Allenem. Dla jasności podkreślę, że cały ten mój wywód nie jest żadnym tam tekstem krytycznym, o nie. Po prostu mi się, tak zwyczajnie, po ludzku, po polsku, z gęby ulało. Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj