W młodym wieku dołączył jako animator do trupy znanej pod nazwą Monty Python. Szybko stał się jej stałym członkiem, a w 1975 roku wyreżyserował wraz z Terrym Jonesem swój pierwszy film. Jak się później okazało, Monty Python i Święty Graal wpisał się do kanonu najlepszych filmów wszech czasów, a także otworzył młodemu Gilliamowi furtkę do fabryki snów. „Jeśli potrafisz kreować świat wokół siebie, i w ogóle, jeśli potrafisz patrzeć na świat oczami dziecka, to znaczy, że wszystko z tobą w porządku. Wygrałeś. Jeśli jednak przyjmujesz świat takim, jaki on jest, jeden do jednego, to cóż mój przyjacielu, masz przeje**ne.” – mówi reżyser w wywiadzie dla gazety.pl. Jego wypowiedź idealnie ilustruje świat przedstawiony w każdym dziele twórcy, który specjalizuje się w przenoszeniu widza w zupełnie inny wymiar. Jedno jest pewne – Terry Gilliam nie lubi tworzyć filmów, które przypominają nam o szarym, codziennym życiu. Jego bogata filmografia zawiera praktycznie same filmy podsycone elementami fantastyki. Terry zaczynał swoją karierę jako rysownik, ilustrator i animator. Zawsze podkreślał, że lubi tworzyć świat na swoich zasadach. Rysując, miał całą władzę w swoich rękach. Plastyczne korzenie są widoczne w każdym filmie reżysera. Przebogate scenografie, surrealistyczne efekty specjalne oraz utopijne wizje świata to główny wyznacznik jakości Gilliama. Sam często podkreśla, że jeżeli chodzi o filmy, on nie przystaje na kompromisy. Reżyserując film wszystko musi iść zgodnie ze scenariuszem, który sam zaakceptował. Jak się można domyśleć, taka zasada przysporzyła mu wielu konfliktów z producentami i wytwórniami. Wybranie pięciu najlepszych filmów od Terry'ego Gilliama jest niezwykle trudnym zadaniem. Reżyser ma kilka słabszych tytułów na swoim koncie, lecz większość wyreżyserowanych przez niego filmów ociera się o łatkę arcydzieł. Nie wszystkie wspomniane niżej tytuły uchodzą za najlepsze filmy reżysera, lecz zdecydowanie są pozycjami obowiązkowymi dla każdego miłośnika kina. Dlatego my, w ramach prezentu urodzinowego, omawiamy jego pięć filmów, które po prostu trzeba znać.

1. Monty Python i Święty Graal (1975)

Monty Python i Święty Graal to być może najlepsza komedia wszech czasów. To, co mogliśmy zobaczyć w serialu „Latający cyrk Monty Pythona” skompresowano do meritum w debiucie reżyserskim Gilliama i Jonesa. Film pomimo swoich lat nadal śmieszy od początku do końca, a typowy dla tej grupy żart idealnie balansuje na granicy dobrego smaku i absurdu. Mogłoby się wydawać, że dziejący się w średniowieczu kabaretowy debiut nie przetrwa próby czasu. Nic z tych rzeczy. Film opowiada o Królu Arturze, który usłyszawszy o istnieniu Świętego Graala postanawia go odnaleźć. Przygotowując się do wyprawy, jeździ po wioskach i werbuje siedmiu rycerzy, którzy wyruszą z nim w wielką przygodę. Humor zawarty w filmie jest jak najbardziej groteskowy i absurdalny. Cała grupa Monty Python nawet przez chwilę nie próbuje ukrywać swojego cyrkowego klimatu. To, połączone z odważnym, politycznym żartem i alegoriami stworzonymi na podstawie średniowiecznej rzeczywistości bawi widza do łez. Tak, nawet po 45 latach. Sami członkowie Pythona jako aktorzy nie ograniczają się do jednej roli. Z przyzwyczajenia do teatralnych realiów przez cały film powracają jako nowe wcielenia bohaterów, co jedynie dodaje charakteru filmowi. Tak samo jak fakt, że film powstał na bardzo małym budżecie. Twórcy starali się oszczędzić każdy grosz, co czuć przy oglądaniu filmu. Ale nie w złym sensie - mniej więcej każdy debiut filmowy jest robiony po jak najmniejszym koszcie. Patrząc, jaką klasyką jest dziś tytuł Monty Python i Święty Graal, niedociągnięcia budżetowe dodają kolejną humorystyczną cegiełkę do filmu. W końcu akcja dzieje się w średniowiecznej Anglii, a w filmie nie wykorzystano żadnego żywego konia. Tak samo kolczugi noszone przez rycerzy są wykonane na drutach z wełny. Nawet scena, w której główni bohaterzy napotykają na swojej drodze potwora, ten zostaje przedstawiony jako autorska animacja. Znany z gry „Worms” oraz „Fallout 2” przedmiot zwany „Święty Granat Ręczny” pochodzi właśnie z tego filmu. Gilliam i Jones powrócili jeszcze jako reżyserski duet przy tworzeniu The Meaning Of Life – trzeciej części z filmowej serii Monty Pythona. Lecz w porównaniu do Świętego Graala, Sens życia według Monty Pythona wypada po latach zbyt karykaturalnie i przesadnie komicznie. Epizody, na który został podzielony film bardziej męczą niż śmieszą, a punkt kulminacyjny przekracza granicę dobrego smaku. Może się wydawać, że wszystko to, co było błyskotliwe w filmie z 1975 roku, w ostatniej odsłonie z serii jest przesadzone. To wszystko sprawia, że „Święty Graal” jako dzieło podpisane nazwiskiem Gilliama wypada najlepiej z całej serii i starzeje się po prostu jak dobre wino.

2. Brazil (1985)

Brazil jest pierwszym filmem w dorobku reżysera, który nie tylko bawi, ale też przeraża. Wcześniejsze tytuły, takie jak Bandyci czasu, Jabberwocky czy Święty Graal stworzyły schemat, który Brazil zwinnie przełamało. Dystopijny obraz Gilliama nieraz przyprawia widza o ciarki, ale również bawi w bardzo specyficzny sposób. Film opowiada o urzędniku Samie, który marzy, by oderwać się od otaczającej go technologii i biurokracji. Pewnego dnia spotyka dziewczynę swoich marzeń, lecz zostaje niesłusznie aresztowany, co wplątuje go w tajemniczy spisek. Oglądając film mamy wszystkie elementy, jakich możemy szukać w dystopijnych filmach sci-fi. Jest tutaj autorytarne państwo, które inwigiluje swoich obywateli. Mamy szarego głównego bohatera, który w kafkowskim stylu zmierza się z wielką machiną biurokracji. Mamy piękne, namacalne, retro sci-fi scenografie oraz oniryczną fabułę, balansującą na pograniczu jawy i snu. Film początkowo miał się nazywać „1984 ½” ,aby oddać hołd Felliniemu i Orwellowi, ale rok wcześniej ukazała się ekranizacja książki 1984 i Gilliam porzucił ten pomysł. W dodatku, Terry Gilliam wybiera do odtwórcy głównej roli Jonathana Pryce’a, który idealnie oddaje obłęd i frustracje, jakie wywołuje na nim miasto przyszłości. Sam finał z każdym seansem przyprawia o ciarki i dopiero odkrywa prawdziwą twarz całego filmu. Jest to również jeden z pierwszych twistów, na który reżyser się zdecydował. A gdyby tego było mało, w filmie dostajemy sporą dawkę humoru typowego dla dzieł Gilliama, co jedynie wzmacnia odbiór obrazu. Brazil stanowi kamień milowy w dorobku reżysera. Być może jest to jednym z powodów dla którego film jest uważany za najlepszy obraz Terrego Giliiama. Według mnie, połączenie tematyki ściśle związanej z „1984” Georga Orwella i „Procesem” Franca Kafki, okraszone groteskowym humorem typowym dla Gilliama, złożyło się na opinię, że „Brazil” jest po prostu dziełem kompletnym, druzgoczącym a nawet i idealnym.

3. Las Vegas Parano (1998)

Jedna z najlepszych scen otwierających w historii kina. Jedna z najlepszych adaptacji reportażu i zdecydowanie jeden z lepszych filmów dotykających problematyki narkotyków. Każdy, kto wcześniej sobie pomyślał, że Terry Gilliam mógłby wykorzystać swój plastyczny talent do stworzenia idealnego psychodelicznego zwierciadła pewnie skakał ze szczęścia, gdy Las Vegas Parano zawitało na salach kinowych. Tym razem Gilliam podjął się ekranizacji najpopularniejszej książki autorstwa Huntera S. Thompsona, znanego ze swojego ekscentrycznego stylu pisania – opisu swoich narkotykowych retrospekcji. Film opowiada historię dziennikarza Raula Duke’a, który wraz ze swoim adwokatem wyruszają w podróż do Las Vegas. Teoretycznie Duke jedzie tam w celu napisania relacji z wyścigu, lecz praktycznie duet uzbraja się w cały arsenał narkotyków, który ma im pozwolić na przeżycie amerykańskiego snu na jawie. Wiele elementów wpływa na fakt, że to jeden z moich ulubionych filmów. Johnny Depp daje tu jeden z występów swojego życia. Jego wygięta do granic możliwości sylwetka, absurdalny styl mówienia oraz świetna narracja sprawia, że to Depp robi ten film. Fakt, że historia składa się z osobistych przeżyć Huntera S. Thompsona tylko podsyca szok, jaki wywołują na nas oglądane wybryki głównych bohaterów. Podobno podczas premiery filmu Gilliam zaprosił Thompsona na wspólny seans, a ten, widząc siebie na ekranie, wyginał się w taki sam sposób. Na końcu stwierdził, że film przeniósł go raz jeszcze do tamtych wydarzeń i że lepiej by tego nie przedstawił. Genialne występy aktorskie to nie jedyne, czym wyróżnia się Las Vegas Parano. Sam portret miasta rozpusty na początku lat 70. zachwyca widza od strony wizualnej, a w połączeniu z psychodeliczną degrengoladą wywołuje zachwyt i strach jednocześnie. Cały film, pomimo, że bawi nas do łez swoim absurdem i karykaturą, ma bardzo gorzki wydźwięk. Narkotykowe odpały po pewnym czasie świadomie zaczynają widza męczyć. Pod koniec już nikt się nie śmieje a postacie przesiąkają swoim tragizmem i chaotycznością. Sam film, chociażby przez przedstawienie w tak odważny sposób surrealizmu psychodelików po raz pierwszy na dużym ekranie wpisuje się bez wątpienia w najważniejsze obrazy w dorobku Terrego Gilliama.

4. Teoria wszystkiego (2013)

Co prawda krytycy zmasakrowali ten film. Główne zarzuty wobec Teorii wszystkiego to brak ścisłej fabuły, zbytnie zagmatwanie, przesadzona symbolika czy po prostu niezrozumiałość. Zastanawiam się skąd się to wzięło – czy Gilliam przyzwyczaił swoich widzów do prostoliniowej fabuły, która nie pozostawia po sobie niedopowiedzeń? Niekoniecznie. Czy tym razem przesadził ze swoim światem przedstawionym, który przytłacza widza? Bynajmniej. Teoria wszystkiego to przede wszystkim apogeum estetyki scenograficznej, którą autor tak lubi eksponować. Wnętrza w filmie z 2013. roku są po prostu idealne. Główny bohater Qohen mieszka w opuszczonym kościele, który zamienił na swoje eklektyczne mieszkanie. W nim, dostając polecenie z góry, próbuje rozszyfrować sens istnienia wszechświata. Sfrustrowany swoją pracą, daje się zdekoncentrować ponętnej dziewczynie i nastolatkowi. Scenografia zachwyca swoimi kolorami utrzymanymi w bardzo cyberpunkowym klimacie. Cała warstwa wizualna wywiera spore wrażenie na widzu od początku do końca filmu. Film sam w sobie, pomimo że może przytłoczyć swoją niedosłownością, otwiera pole do wielu interpretacji oraz egzystencjalnych rozważań. W świecie, gdzie są wszechobecne wirtualne usługi, spotykamy Qohena, którego po prostu to wszystko przerasta. Postać grana przez Christopha Waltza jest portretem geniusza komputerowego, który jest o krok od rozwiązania największej zagadki ludzkości, a sam nie może rozwiązać problemów towarzyszących mu w życiu codziennym. Ponadto mamy tutaj bardzo ciekawą wizję zaniku bliskości w wyniku gwałtownego rozwoju technologii oraz świetnie przedstawiony cyberpunkowy świat przyszłości. Myślę, że Teoria wszystkiego jest naturalnym dzieckiem takich filmów jak Brazil i 12 małp połączonym ze scenograficznym popisem od reżysera. Być może film mówi nam wprost, że sensem życia jest samo jego szukanie. To, na co w sposób dosłowny próbował odpowiedzieć film The Meaning Of Life Gilliam dopiero sukcesywnie ukazuje w „The Zero Theorum”. Połączone z genialną realizacją widowiska sprawia, że dzieło bezdyskusyjnie powinno być w kanonie najciekawszych dzieł reżysera.

5. 12 małp (1995)

Zbliżony klimatem do Brazil film Terry'ego Gilliama z 1995 roku robi wrażenie nawet w dzisiejszych czasach. Oto znów mistrz fantastyki przenosi nas do swojej antyutopijnej przyszłości. Tym razem reżyser zamiast przerażać nas kafkowym absurdem, decyduje się na zagmatwanie fabularne poprzez wprowadzenie podróży w czasie. W roku 2035 niezbadany wirus wybija 99% procent ludzkości. Ludzie ocaleni są zmuszeni do życia w podziemnych bunkrach. Jedyną nadzieją jest Cole (grany przez Bruce'a Willisa) – więzień, który zgłasza się na ochotnika do odbycia podróży w czasie i dostarczenia próbki wirusa, aby można było wynaleźć szczepionkę. Brudna, futurystyczna wizja świata wzbogacona o ciepłą paletę kolorów oraz minimum efektów specjalnych tworzy klimat przerażający, odpychający i ciekawiący jednocześnie. Bruce Willis w roli skazańca, który dostaje ostatnią szansę na odkupienie grzechów, pasuje idealnie do swojej postaci. Podobno podczas kręcenia Gilliam wręczył Willisowi listę „stereotypy grania Willisa” (zawierającą jego żelazne spojrzenie niebieskimi oczami) i stanowczo przestrzegł, by żaden z nich nie został przez niego użyty w filmie. Nie można nie wspomnieć również o występie Brada Pitta, który wciela się w jednego z pacjentów w epizodzie o szpitalu psychiatrycznym. Obłęd, jaki można dostrzec w oczach Pitta zachwycił praktycznie wszystkich krytyków na całym świecie, a aktorowi otworzył świat na widowiskowe role. 12 małp to również najbardziej zagmatwany i najtrudniejszy w odbiorze film reżysera. Poprzez nagromadzenie różnych osi czasowych oraz zgubienie w nich głównego bohatera Gilliam sprawia, że widz jest jeszcze bardziej zakłopotany. To właśnie dlatego dzieło z 1995 roku z każdym kolejnym seansem przybiera na ocenie i odkrywa kolejne karty, których nie widzieliśmy poprzednim razem. Rezygnacja z przytłaczających efektów sci-fi również okazała się rewelacyjnym rozwiązaniem, ponieważ sprawia, że film starzeje się w dobrym stylu. Cała scenografia jest zadbanie skonstruowana a świat przedstawiony z każdym rokiem tylko bardziej przytłacza swoją czarną wizją przyszłości. Jest to także jeden z niewielu filmów w port folio Gilliama zakończony w hitchockowskim stylu. Reżyser daje nam satysfakcjonujący suspens, który łączy wszystkie osie czasowe w jedną logiczną całość, lecz nie na tyle prostą, by nie zostawiać widzowi pola do interpretacji. Produkcja zostaje długo w głowie po seansie. Motywy epidemii w dzisiejszych czasach ogląda się z podwójnym zaciekawieniem, dlatego 12 małp być może właśnie przeżywa swój renesans. Gilliam natomiast kolejny raz nam udowadnia, że świetnie się czuje, siedząc na reżyserskim krześle, co potwierdza fakt, że film został uznany za arcydzieło sztuki filmowej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj