Mad Max: romans > akcja
Oglądanie Mad Maxa z 1979 roku okazało się ciekawym doświadczeniem. Głównie dlatego, że to był zupełnie inny George Miller. Obecnie marka kojarzy się głównie z akcją, która była najsłabszym elementem jedynki. Po opisie fabuły można pomyśleć, że to historia o zemście, jednak nic bardziej mylnego. Główny bohater odpłaca się bandytom dopiero w kilku ostatnich minutach filmu. Za to wszystko, co działo się wcześniej, nie dotyczy żadnych pościgów ani nawet pracy Maxa w policji. Tylko miłości. Głównym tematem pierwszego filmu z postapokaliptycznej sagi George'a Millera nie jest zemsta, a uczucie pomiędzy Maxem i jego ukochaną Jessie. Wszystko inne znajduje się tak naprawdę na drugim planie. W dodatku reżyserowi udało się nakreślić piękny i intymny portret pary dzięki naturalnym dialogom, niesamowitej chemii pomiędzy bohaterami, a także stosowaniu świętej zasady ekranu Show, don't tell. Filmowiec, zamiast postawić na proste rozwiązania i uciekać się do ekspozycji, ckliwych wyznań miłości czy seksu, wybrał bardziej wyrafinowane rozwiązania. Najlepszym dowodem na to jest prawdopodobnie wymyślenie „szaleję za tobą” w kodzie, który rozumieją tylko Jessie i Max. Wierzymy w to uczucie właśnie dlatego, że przez długi czas obserwujemy je przez pryzmat „zwykłości” tej pary. Relacja Maxa i Jessie, która jest fundamentem tej historii, została opowiedziana w piękny sposób. Jeśli miałabym określić ją jednym słowem, byłaby to „czułość”. „Stary” Mad Max nie bał się też wolnych momentów. Spędzamy naprawdę dużo czasu z bohaterami, którzy na przykład leżą razem na ziemi, przytulając się do siebie i rozmawiając. Innym razem za to obserwujemy, jak Jessie nieśpiesznie wybiera się na plażę, albo dostajemy melancholijne ujęcia miasta i mieszkańców. Trzeba zaznaczyć, że to nie jest nudny film. Po prostu skupia się na zupełnie innych elementach niż te, które błyszczały w Na drodze gniewu. Ten brak „szaleństwa” i postawienie na wątek obyczajowy może zdziwić nowych widzów. W moim przypadku było to pozytywne zaskoczenie.Mad Max: brudny, ale to dobrze
Na pewno ciekawym aspektem jest strona wizualna. Na tym etapie mało jest odjazdowego science fiction, które znamy z kolejnych części. To ciekawe o tyle, że mamy do czynienia z zupełnie innym punktem w osi czasu uniwersum, w którym najwyraźniej świat jeszcze tak bardzo nie skręcił w postapokaliptyczną stronę. Oczywiście, mógł na to wpłynąć rozwój efektów specjalnych, szczególnie biorąc pod uwagę doniesienia na temat tego, że użyto sporo CGI w Furiosie. Lubię jednak myśleć, że „stary” Mad Max pokazuje początek schyłku cywilizacji, zanim wszystko wymknęło się spod kontroli. Warto też wspomnieć o tym, że mimo „spokojniejszego” designu, wciąż jest tu jakaś wizja. Zakochałam się chociażby w tym, jak wyglądały pojazdy policjantów, a także ich skórzane uniformy. Sama kwatera stróży prawa, przypominająca trochę spelunę, także była szalenie ciekawa, ponieważ idealnie odzwierciedlała to, w jakim stanie był świat na zewnątrz. Zwróćcie uwagę na to, jak bardzo ten Mad Max jest naturalistyczny. Wszystko wygląda organicznie, począwszy od wystroju wnętrz (plakaty, roślinki, śmieszna nalepka na drzwiach sypialni Jessie i Maxa) po wygląd bohaterów (oglądający widzi postacie noszące swoje ubrania, a nie aktorów przebranych w kostiumy). Chodzi mi o to, że ten świat wydaje się żywy i zamieszkany, przedmioty kochane i zużyte, a ludzie prawdziwi. Tego „brudu” bardzo brakuje mi we wielu współczesnych filmach, w których perfekcjonizm i wymuskanie zaczyna psuć immersję. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to pewien element fabuły. Nawet wiele godzin po seansie wciąż mnie irytuje. Jeśli nie chcecie sobie zaspojlerować, omińcie ten fragment. Mianowicie chodzi o moment, w którym gangsterzy w końcu atakują ukochaną Maxa. Kobieta zostaje napadnięta w lesie, z którego udaje jej się uciec. Informuje najbliższych o zagrożeniu, jednak są w dość trudnej sytuacji, ponieważ znajdują się na odludziu, a do pomocy mają tylko starszą panią i niezbyt rozgarniętego chłopaka. Max, zamiast zostać z Jessie i dzieckiem, by zadzwonić po pomoc i zaplanować obronę w domu, postanawia szukać bandytów do lasu ze wspomnianym chłopakiem. Nie mieści mi się w głowie, że wolał przeczesać wielki las, zamiast zostać z najbliższymi w miejscu, z którego widzieliby nadchodzące zagrożenie i byliby w stanie się przed nim obronić, w końcu mieli broń. Moim zdaniem zaprzeczało to logice i nie miało sensu.Mad Max z 1979 roku: czy warto obejrzeć?
Zwykle nie lubię melancholijnych filmów. Mad Max z 1979 roku podbił jednak moje serce. Być może dlatego, że George Miller nie starał się na siłę stworzyć czegoś głębokiego i poważnego, wyszło mu to tak jakby przypadkiem, gdy opowiadał historię bohaterów, na których wyraźnie mu zależało, więc widzowi także. Ostatnio coraz częściej mówi się o filmach robionych specjalnie pod Oscary (przed tym oskarżeniem stanął na przykład Maestro). Mad Max według mnie jest tego zaprzeczeniem i definicją określenia „sztuka dla sztuki”. Widać, że George Miller naprawdę chciał się z nami podzielić tym wszystkim, co narodziło się w jego głowie. To niesamowite, że w 2024 roku dobrze wiemy, jak ta historia się skończy, ale wciąż obchodzą nas losy bohaterów. W trakcie trwania seansu stają się nam tak bliscy. Poza tym naprawdę ciekawie ogląda się obecnie znane uniwersum (z ambicjami do stania się dużą franczyzą), gdy to jeszcze raczkowało. Z punktu widzenia współczesnego widza wiemy przecież, że ten świat ulegnie przemianie i będzie stawał się coraz bardziej dziki. I właśnie ta perspektywa wydaje mi się szalenie ciekawa. Naprawdę uważam, że warto obejrzeć Max Maxa z 1979 roku. Po pierwsze dlatego, że to dobry film. A po drugie – rzuca on sporo światła na zdolności i szeroki repertuar samego filmowca. Poza tym ciekawie jest zestawić sobie to, jak kiedyś kręcono filmy science fiction, ze współczesnością. Tyle się zmieniło – rozwój technologii i trendy w kinie. Choć poznałam dwóch różnych George'ów Millerów, to obu szczerze polubiłam.Najlepsze filmy science fiction w historii
Ja zabieram się za oglądanie kolejnych części Mad Maxa. Za to jeśli wy szukacie dobrych filmów sci-fi, to na pewno poniższy ranking prestiżowego magazynu Rolling Stone może wam w tym pomóc. Kto wie, możecie znajdziecie w nim perełki, o których istnieniu nie mieliście pojęcia? Zachęcam was także do tego, by podzielić się swoimi rekomendacjami w komentarzach - od fanów dla fanów.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj