Gdy, mając bodaj trzynaście lat, przeczytałem u Kinga o Silverze, starym, zniszczonym rowerku, który, choć ciężki, toporny i brzydki, był prawdziwą rakietą, pomyślałem: Ej, przecież ja też mam taki rower!
Tata, pracujący akurat w Niemczech "na ogórkach", przysłał mi przesyłką kurierską takiego odrapanego i poobijanego bordowego BMX-a. Na tle rowerów moich kolegów, w większości otrzymanych jako prezenty komunijne, mój wyróżniał się na dwa sposoby. Po pierwsze, nie był odpicowany. Nie błyszczał lśniącym lakierem, nie miał specjalnej nakładki na kierownicę z literami BMX, brakowało mu też dzwonka czy odblasków. Był też skurczybyk – to ta druga, wyróżniająca go cecha – absolutnie i totalnie niezniszczalny.
Pasowaliśmy do siebie, jak i mój rower, któremu nigdy nie nadałem imienia. Na żadnym z nas nie robiło wrażenia trochę błota czy kolejne zadrapanie. Bywało, że on przerzucał mnie przez swoją kierownicę na wyjątkowo stromym, leśnym zjeździe i wtedy kończyłem z siniakami i rozbitą głową. Bywało, że ja zrzucałem go z czterometrowego nasypu do płytkiej, kamienistej rzeki, bo nie chciało mi się iść naokoło; wolałem zejść murkiem i brodząc pokonać nurt. Wtedy jemu na przykład centrowało się koło.
Można było odnieść wrażenie, że o siebie nie dbamy, ale to był tylko pozór, bo byliśmy prawdziwymi ziomami jak z kumplowskiego filmu. I gdyby przyszło mi uciekać przed takim klaunem Pennywise'em czy może Demigorgonem, mogłem i mogę się zakładać, o co chcecie, mój rower nie zawiódłby gumą czy spadającym łańcuchem. Zawsze, gdy był naprawdę potrzebny, kluczowy wręcz, dawał radę.
Mężczyzna musi polegać na swoim rumaku. To jedna z najważniejszych zasad amerykańskiego snu właściwie od jego zarania. Ileż westernów potoczyłoby się inaczej, gdyby w kluczowym momencie zawiódł czasem anonimowy, a czasem znany nam z imienia wierzchowiec? Ilu ludziom pomógłby Nieustraszony, gdyby nie miał KITT-a, Renegat pozbawiony swojego motocykla, albo bracia Winchester bez swojej Impali nie z tego świata? Trudno szacować dokładnie, ale idę o zakład, że liczby nie byłyby wówczas specjalnie imponujące. A nasz rodzimy Pan Samochodzik? Bez swojego wehikułu byłby po prostu jakimś tam panem – nikim specjalnym.
O tym, że rower jest naszym pierwszym rumakiem uczą nas nade wszystko lata osiemdziesiąte i ich popkultura. To właśnie wtedy w kingowskim It pojawił się Silver Billa Jąkały. To wtedy Goonies snuli się na swoich dwukołowcach po miasteczku niczym pewny siebie i swoich okolic klub motocyklowy. A nie zapominajmy, że jeszcze wcześniej rower był środkiem transportu małego kosmity, któremu marzył się powrót do domu. Ukryty w koszyku E.T., jak pamiętamy, w bardzo konkretny sposób urozmaicił przejażdżkę, ale przecież i zanim to zrobił, obfitowała ona w emocje.
Każdy rumak z kolei musi mieć swojego kowboja. Odważnego, śmiałego, wiedzącego dokąd i po co zmierza. I zmierzającego tam wbrew trudnościom.
Kowboj jest rumakowi niezbędny. Koń z siodłem pędzący w stronę zachodzącego słońca to tylko dowód na to, że ktoś pod saloonem zagapił się i źle wierzchowca przywiązał. KITT bez swego ludzkiego partnera musiałby gadać do siebie, co ani chybi skutkowałoby schizofrenią, a Impala... no dobra, ona by sobie akurat poradziła (mówię tak, bo w to wierzę! Po odejściu Jeffreya Deana Morgana, do czasu, gdy skończyłem oglądać, ten wóz był moim ulubionym bohaterem produkcji). Kowboj i wierzchowiec to duet. Tak jak chłopiec i jego rower.
Jest w To taki piękny opis, jak Bill Jąkała rusza Silverem i jak wiele wysiłku kosztuje go puszczenie maszyny w ruch. Staje na pedałach, napiera na nie tak mocno, że na szyi wychodzą mu żyły. Chybocze się, mało nie upada, ale w końcu przełamuje opór. I robi to tak podczas zwykłej przejażdżki, jak i – a może zwłaszcza wtedy – gdy goni go potwór, a on bierze na siebie także odpowiedzialność za kumpla. Bo wie, że z Silverem podoła. Że umie sprawić, by rower był dla nich prawdziwą szansą.
Zwróćcie, proszę, uwagę na rowerowe ucieczki w przywołanych filmach i książkach. To wcale nie jest tak, że młodociani posługują się akurat tymi środkami transportu, bo nie mają dostępu do innych opcji, jak choćby samochód. Nie. Oni znają swoje rowery, tak jak swoje okolice! Wiedzą, gdzie nie przeciśnie się auto, gdzie motocyklowi zaboksują koła. Wiedzą, z którego murka trzeba rower zrzucić, a przy którym wziąć pod pachę i wnieść. To nie konieczność, że jeżdżą właśnie na nich. To świadomy dobór oręża do walki.
Obok brawurowej odwagi często przekraczającej granice głupoty, obok ciekawości większej niż strach, rower był, jest i wierzę, że będzie dla młodych łobuzów narzędziem poznania świata i pomniejszania go w świadomości. Bo tak jak coś zobaczone jest zawsze mniej straszne niż wyobrażone, tak dystans, który da się pokonać dwa razy szybciej jest – subiektywnie rzecz jasna – dwa razy krótszy. A tym samym skoro świat się zmniejszył, my urośliśmy.
Jest jeszcze jedna ważna cecha rowerów z tamtych czasów. Żadnych przerzutek. Ile z siebie dasz, tyle masz - ani mniej, ani więcej. No, chyba, że z górki, ale skądś się na niej musiałeś wziąć, prawda? To ważne, by uczyć dzieciaki, że słuszny wysiłek zostaje nagrodzony. I rower robił to, wciąż robi, lepiej często niż niejeden rodzic.
Myślę o tym wszystkim w kontekście zbliżającej się właśnie premiery drugiego sezonu Stranger Things. O tym serialu powiedziano już wiele, wypruwając się do reszty z synonimów słów: nostalgia, hołd, żerowanie. Wszyscy jednak, zwolennicy i przeciwnicy produkcji, twierdzą raczej zgodnie, że pierwszy sezon był eightiesami w stanie czystym. Od muzyki, pracy kamery i zastosowanych filtrów, przez fabularne motywy, specyficzny sposób prowadzenia narracji i kreację postaci. Znaliśmy wszystko wcześniej, zanim Netflix pokazał nam to na nowo w swojej remasterowanej wersji.
Kalkulacja pod stęsknionych za dzieciństwem trzydziestolatków? Pewnie, ale przecież nie pierwsza, w dodatku chyba nie odważę się powiedzieć, że to kalkulacja do końca na chłodno. Bo owszem, nie jestem naiwny i wiem, że wielu spośród krawaciarzy producentów zwyczajnie wyczuło trend. Ale jednocześnie widzę dzieciaki, którymi ta produkcja przecież stoi. Widzę, jak jeżdżą na swoich rowerach, jak hamują, ustawiając się bokiem, jak swoje maszyny podnoszą z trawników czy podjazdów.
I zdecydowanie, panie i panowie, tego, jak to wszystko robią, nie da się udawać. Do tego trzeba mieć dryg, który jest wpisany w duszę urwisa niezależnie od tego, kiedy się urodził. Bo tak, nawet dzisiaj, dzieciaki, na które tak wielu zdarza się narzekać, mówiąc że stanowią pokolenie tabletowe, są odważne, ciekawskie i aktywne! Po prostu w latach osiemdziesiątych były rowery, które to rozumiały.
Cieszy mnie widok mojego jedenastoletniego syna siadającego przed ekranem i błysk w oku, który towarzyszy mu za każdym razem, gdy mówi o Stranger Things. I o tym, że oni z kolegami też tak czasem na tych rowerach zasuwają, crossują i robią inne szaleństwa. Ten rozsądny rodzic we mnie chce mu powiedzieć – i często mówi – że ma uważać, nosić kask, nie jeździć tu czy tam. Ale wtedy druga, ta wciąż silniejsza część mnie mówi: człowieku, uspokój się. Rower nie zrobi chłopakowi poważnej krzywdy. Jeśli nie dasz dzieciakowi złapać z nim więzi, to czy dwukołowiec zdecyduje się mu pomóc w starciu z Demigorgonem?
Jakoś, cholera, nie sądzę.