Kiedy dawno temu, nie mając dużo więcej niż 10 lat, po raz pierwszy stanąłem na deskach pokładu jachtu, szyper powiedział mi jedną rzecz: "Nie bój się wody. Szanuj ją, ale nigdy nie okazuj strachu". Słowa te ciągnęły się za mną przez wiele lat nauki różnych rzemiosł związanych z tym żywiołem. Czy to nurkowania, żeglugi czy po prostu pływania. Pamiętajmy, że woda pokrywa większość naszego globu i choć w dzisiejszych, zaawansowanych technicznie czasach, mapy morskie nawigują marynarzy przez dużą część powierzchni oceanów, to słowo "powierzchnia" jest tutaj kluczem. Bowiem o tym, co kryje się w głębinach, nie wiemy właściwie nic. Zbadaliśmy je zaledwie w 5%.

Spróbuj chociaż raz, northwestowe przejście zdobyć...

A to i tak znacznie więcej, niźli wiedzieli o przestworach oceanów nasi przodkowie. Jak choćby blisko dwa wieki temu, kiedy to w roku 1845 wyruszyła ekspedycja dowodzona przez sir Johna Franklina. Wielu z Was, Drodzy Czytelnicy, zapewne kojarzy to nazwisko z serialem The Terror, który niedługo będzie miał u nas premierę. I całkiem słusznie, bowiem to właśnie wokół tej wyprawy toczy się fabuła produkcji, opartej na The Terror pod tym samym tytułem. Celem podróży, w którą Franklin i jego załoga wyruszyli na pokładach okrętów Erebus i Terror należących do Królewskiej Marynarki Wojennej,  było udowodnienie istnienia i wytyczenia Przejścia Północno-Zachodniego. Czemu było to aż tak istotne, by wysyłać w nieznane dwa najbardziej zaawansowane technicznie statki, jakimi dysponowała wtedy Korona? Ano temu, że szlak ten, wiodący przez Ocean Arktyczny wzdłuż północnych brzegów obecnej Kanady, znacznie skraca drogę między Europą a wschodnimi brzegami Azji. Było to nie lada wyzwanie, bowiem sztuki tej próbowano dokonać już od schyłku XV stulecia. Jak się zapewne domyślacie - bezskutecznie. Teorie, jakie wówczas wysnuwano, w dzisiejszych czasach wywołują co najwyżej uśmiech politowania dla niewiedzy ówczesnych podróżników. Żeby pokazać Wam skalę tej niewiedzy wystarczy przytoczyć fakt, że mimo przytłaczających dowodów wielu żeglarzy i kartografów uważało Kalifornię za... wyspę. Wtedy to też powstały takie mityczne szlaki morskie i punkty odniesienia, jak Cieśnina Anian. Wówczas ponoć łącząca Kalifornię i znajdującą się po wschodnim wybrzeżu Ameryki Zatokę Świętego Wawrzyńca. Obecnie cieśnina ta jest dokładnie umiejscowiona i doskonale wszystkim znana jako Cieśnina Beringa. Jak nietrudno się domyślać, jej rzeczywista długość i położenie nijak mają się do teorii z tamtych czasów.
Fot. Wikipedia
Nie oznacza to jednak, że przez przeszło dwa wieki dzielące pierwsze wyprawy poszukujące Przejścia i tę, na którą wyruszył Franklin nie poczyniono postępów, wręcz przeciwnie. Choć sam szlak wciąż pozostawał zagadką, to zdołano dokonać ogromnych postępów w mapowaniu obu brzegów Ameryki Północnej. Teraz trzeba było jedynie połączyć je drogą północną. I tutaj wracamy do punktu wyjścia, czyli Johna Franklina, Erebusa i Terroru. Co czyni tę wyprawę taką wyjątkową? Przede wszystkim to, że ślad po niej zaginął na ponad 100 lat. Pomijając relację z wyprawy Johna Rae, opartą na opowieściach Inuitów, o losie Franklina i jego ludzi nie wiadomo było nic pewnego aż do lat 80. ubiegłego wieku. Dopiero wtedy okazało się, że imię nazwa okrętu Terror pasuje do całej sytuacji. Zatrucie ołowiem, szkorbut, śmierć głodowa i wreszcie kanibalizm. A wszystko to na marne. O ile bowiem niecałą dekadę później udało się ekspedycji McClure'a przebyć tę trasę, w dużej mierze lądem, a pół wieku później Roald Amundsen pokonał Przejście łodzią, to na pokonanie tej drogi w jednym cyklu letnim trzeba było czekać kolejne 50 lat. Do dziś trasa ta nie jest wykorzystywana komercyjnie na szeroką skalę, jaką początkowo zakładano, zaś opowieść o Franklinie stała się kanwą wielu, pełnych smutku, przestrogi i niespełnionych nadziei, żeglarskich historii i piosenek.

A na pokładzie trzy dziewczyny, trzy czarne koty i trzy psy...

Inną historią, równie starą i zakorzenioną w tradycji żeglarskiej i popkulturze co poszukiwanie Przejścia Pólnocno-Zachodniego jest ta o Latającym Holendrze. Mianem tym zwykle nazywany jest statek widmo. Niektóre źródła podają jednak, że jest to przydomek jego kapitana, pochodzącego z kraju tulipanów Hendrika Van der Deckena. To, co łączy te opowieści, to pochodzenie statku, datowane na XVII wiek i powiązane ze złotą erą Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej (nie mylić z jej brytyjskim odpowiednikiem). Ponoć kapitan tej jednostki był tak zuchwały, że rzucił wyzwanie samemu Bogu i przez to, wraz ze swoją załogą, skazany został na wieczną tułaczkę. Inna, mniej popularna wersja tej legendy, głosi że Holender był statkiem pirackim, który na swój los zasłużył dzięki niebywałemu okrucieństwu swojej załogi.
Fot. Disney
I wszystko byłoby wspaniale, można by traktować opowieść o Holendrze jako smutną i tragiczną legendę, gdyby nie jedno. Mianowicie liczba odnotowanych na kartach historii świadków pojawienia się okrętu widmo. Choć w kilku ostatnich dziesięcioleciach było ich coraz mniej i mniej, to nadal opowieść o jednostce tkwi głęboko w świadomości ludzkiej. I to nie tylko u ludzi morza, ale i zwykłych "cywili". To zapewne dlatego statek i jego załogi stały się, poprzez wieki, inspiracją dla niezliczonych dzieł kultury. Zarówno wysokiej, jak i tej bardziej popularnej. Od opery Wagnera, przez wiele utworów muzycznych, książek, filmów, Latający Holender jest ich albo głównym motywem, albo przynajmniej stanowi część dzieła. Jednym z takich przykładów są choćby niezwykle popularni Pirates of the Caribbean: The Curse of the Black Pearl.

Hej ho, na umrzyka skrzyni...

Choć opowieść o losach kapitana Jacka Sparrowa oraz Williama i Elizabeth Turnerów jest całkowitą fikcją, to jedno należy jej przyznać. Zawiera ona mnóstwo nawiązań zarówno do historii piractwa (postać legendarnej chińskiej przywódczyni piratów Ching Shih, port w Tortudze i inne), jak i innych legend czy mitów marynistycznego życia. Fakt faktem, ich interpretacja w wykonaniu Disneya jest dość luźna, jednak znam osoby, wśród których udało się owej serii zaszczepić historyczno-marynistycznego bakcyla. Przykładem licentia poetica jest choćby wspomniany powyżej Latający Holender. Największą zmianą względem oryginału jest uczynienie Davy'ego Jones'a kapitanem statku. Jednak nie jest to postać znikąd. Luk Davy'ego Jonesa to, funkcjonujący przede wszystkim w tradycji anglosaskiej, idiom określający dno morza. Kojarzony jest on z utonięciami i zatopionymi statkami. Samo pochodzenie imienia, utożsamianego z morskim diabłem, nie jest znane. Wiele źródeł przypisuje mu nawiązania do biblijnej postaci Jonasza, którego imię zostało przez czas - i proste marynarskie języki - zniekształcone. Davy, mimo że pochodzenie ma diabelskie, nie jest uznawany za postać z gruntu złą, czego dowodem jest choćby jego obecność, zaraz obok Neptuna, w ceremoniach organizowanych dla marynarzy po raz pierwszy przekraczających równik. Na całe szczęście w tradycji marynistycznej istnieje również odpowiednik Raju dla poległych na morzu. Znajduje się on w porcie Hilo i choć istnieje przystań o tej nazwie na Hawajach, to jednak nie wiadomo, czy ma z owym mitycznym miejscem związek.

Już nad Hornem zapada noc, wiatr na żaglach położył się...

Świat mitów i legend spod żagli jest znacznie większy. To, co Wam dzisiaj przedstawiłem, to ledwie najpopularniejsze, najczęściej poruszane przez twórców motywy. A przecież mamy jeszcze sławny Przylądek Horn, tajemnicę Trójkąta Bermudzkiego, czającego się w odmętach oceanów Krakena, Fiddler's Green, gdzie wiecznie grają skrzypce... Przez wieki ludzie pracujący na morzach i oceanach wymyślali je, by wytłumaczyć niezrozumiałe zdarzenia lub po prostu umilić i ubarwić sobie długie chwile rejsów. Przepastne wody żeglarskich opowieści są równie warte eksploracji co te, które swym błękitem je inspirowały.
.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj