Jaka jest ramówka polskich stacji telewizyjnych, każdy widzi. Ostatnimi laty rodzimi nadawcy stworzyli wyśmienity recept na trafienie do umysłów i serc strudzonych życiem na tym łez padole odbiorców. W tym gatunkowym miszmaszu właściwie dla każdego coś się znajdzie. I tak wracający spod rozłożonego na plaży w Mielnie parawanu Polacy będą mogli znaleźć przeciwwagę dla swojej szarej codzienności w postaci unikalnego połączenia telenoweli i dokumentu, by przywołać tylko Trudne sprawy tudzież Pamiętniki z wakacji. Wiadomo, potomkowie szlachty to awanturnicy przeżywający rozmaite rozterki, więc z pewnością tego typu programy podpowiedzą, jak znaleźć wyjście z najtrudniejszej nawet sytuacji. Przyjęta tutaj konwencja jest swoistą adaptacją fabularną porcji newsów z plotkarskich portali: szok, niedowierzanie, mięsny jeż. Z tego miejsca właściwie jest już rzut beretem do niezwykle popularnych w dzisiejszych czasach kabaretów. Co ciekawe, od jakichś 20 lat zdają się nas śmieszyć te same sztuczki satyryczne – ot, szafowanie stereotypami głupiej blondynki, polityka z niskim ilorazem inteligencji, wiecznie zapijaczonego Janusza czy podliczającego finanse księdza. Na tym jednak nie koniec, wszak koło telewizyjnej fortuny kręci się od rana do nocy. Dlatego też niezwykłą popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju programy z celebrytami w roli głównej. Zasadniczo chodzi tu o to, by pudelkowo-kozaczkowi herosi zaczęli się jawić Polakom jako ktoś w rodzaju „ziomeczka z dzielni”. Nie ma znaczenia, czy właśnie zdmuchnąłeś 16 czy 70 świeczkę na urodzinowym torcie – z niejasnych przyczyn nadal nie wiesz, że gwiazdy i gwiazdeczki rodzimego show-biznesu mogą pocić się okrutnie, prosząc o podwózkę w Azji, śpiewać, tańczyć, kochać Polskę, wreszcie skakać na mniej lub bardziej pustą główkę do wody. Dodajmy do tego jeszcze święcące triumfy widowiska kulinarne; gdzieś trzeba w końcu znaleźć inspirację na niedzielny obiad, a przy okazji podpatrzeć, jak rodzima wersja Gordona Ramsaya linczuje maluczkich za to, że schabowy nie ma właściwego kształtu. Uff, można odetchnąć. Najlepiej pochłaniając przygody rodziny Mostowiaków, którzy w rankingach oglądalności rozpanoszyli się do tego stopnia, że jedyną konkurencją dla ich umierania w kartonach stały się skoki narciarskie albo kanonizacja Jana Pawła II. Od jakiegoś czasu jednak w godzinach popołudniowych polskie ulice pustoszeją, cichosza, niczego nie ma – to już znak, że Muhteşem Yüzyıl Kösem się zaczyna. Nie da się ukryć, że przyjęcie tureckiej produkcji w naszym kraju jest fenomenem. I nie tylko dlatego, że w trakcie seansu dochodzi do zbudowania pierwszego od słynnego serialu z lat 90. sojuszu matek, żon i kochanek – aż 70% widowni stanowią w końcu kobiety. Rodzimi nadawcy eksperymentowali już swego czasu z do złudzenia podobnym formatem, nazwijmy go umownie historyczno-kostiumowym, testując na polskich królikach doświadczalnych serie południowokoreańskie czy chińskie. Po latach pamiętają jednak o nich wyłącznie najstarsi górale i Adam Siennica. Skąd więc tak wysoki poziom oglądalności Muhteşem Yüzyıl Kösem? Dlaczego aktualnie w rodzimej telewizji obserwujemy najwięcej Turków od czasu emisji Pan Wołodyjowski, by odwołać się do tego, że w ramówkach pojawiły się inne produkcje z tego kraju – Binbir Gece, Kurt Seyit ve Şura, Kiraz Mevsimi? Powodów takiego stanu rzeczy jest mnóstwo. Najpierw jednak przyjrzyjmy się temu, w jaki sposób władza Kösem rozciągnęła się także na polskie poletka malowane zbożem rozmaitem i inne blokowiska. Czas powiedzieć: sprawdzam! Muhteşem Yüzyıl Kösem to kontynuacja święcącego w naszym kraju wielkie triumfy Muhtesem Yuzyil. Z grubsza chodzi tu o to, że tytułowa bohaterka, którą poznajemy jako 15-letnią grecką niewolnicę ze zjawiskową urodą, zostaje porwana i dołącza do haremu Ahmeda I. Z biegiem lat staje się ona jedną z najpotężniejszych postaci w Imperium Osmańskim – najpierw sprawuje rządy jako regentka syna, następnie zaś wnuka. W tym tkwi jednak cały turecki ambaras, żeby absolutnie wszyscy chcieli tej władzy na raz. W powietrzu wisi jeden wielki spisek, pałacowe knowania nie mają końca, a poziom natężenia ekranowej intrygi na klatkę taśmy celuloidowej nie ma żadnej analogii w świecie X Muzy czy telewizji. Wojska prowadzone na rzeź, szerokie panoramy pustyni, ogień, burza, klejnoty, pierścień władzy, walka na miecze, łopoczący na wietrze proporzec, lot sokoła, lot orła – jeśli myślicie, że to zasadnicza oś fabularnej konstrukcji produkcji, jesteście w błędzie. To ledwie to, co znajdujemy w czołówce serialu. Zanim lektor głosem Stanisława Olejniczaka uspokoi nas, że to tylko kolejny odcinek serii, większość widzów jest już zaniepokojona i przytłoczona rozmachem widowiska. Przepych wylewa się na nas z ekranu z prędkością karabinu maszynowego i to dosłownie. Nawet jeśli wszelkie zabiegi narracyjne na dłuższą metę będą dla nas nużące, to montażyści uwijali się w ukropie, dbając o to, by kolejne sceny przewijały się przed oczami odbiorcy niczym wypisz, wymaluj migocące światła reklamowe w galerii handlowej. Nie ma w tej produkcji choćby jednego tylko ujęcia, któremu moglibyśmy zarzucić brak rozmachu. Problem polega na tym, że tego typu zabiegi są mieczem obosiecznym – aby właściwie zagłębić się w samą opowieść musimy podpisać umowę ze sobą samym i uznać, że to, co widzimy, nie ma w sobie nic ze sztuczności i zbędnej pompatyczności. Oczywiście Muhteşem Yüzyıl Kösem najlepiej oglądać w ukryciu, nie przyznając się mamie i babci, że nasze gusta serialowo-filmowe mogą się pokrywać. Podchodząc do serialu w ten sposób przenosimy się do swoistej krainy czarów. Choć produkcja czerpie garściami z realnych wydarzeń historycznych, to jednak jej siła tkwi w niewypowiedzianej wprost baśniowej konwencji – ot, jakbyśmy znaleźli wehikuł czasu i na 40-kilka minut przenosili się do świata Imperium Osmańskiego. Po obejrzeniu jednego tylko odcinka część z widzów będzie zachodzić w głowę, czy Turcy aby nie posiadali swojego oddziału Vanity Fair na długo przed Amerykanami. Serial przywodzi bowiem na myśl sprytnie wkomponowaną w fabułę nieustanną rewię historycznej mody. Co więcej, kostiumowo Muhteşem Yüzyıl Kösem mogłaby grać w jednej lidze z hollywoodzkimi blockbusterami, w dodatku nie uchodząc za ubogiego krewnego. Na ekranie raz po raz będziemy widzieć tkane z wielkim pietyzmem i dbałością o detale stroje, wzorowane na tych pochodzących z ukazywanej w opowieści epoki. Na tym jednak nie koniec – bohaterowie i bohaterki wyglądają tutaj, jakby zostali żywcem wyjęci z okładki żurnala, co uwidacznia się najlepiej w mniej lub bardziej subtelnym makijażu czy doskonale przystrzyżonej brodzie. Gdyby choć jeden włos nie pasował do zaplanowanej uprzednio struktury, zapewne pojawiłby się ktoś z nożyczkami, gotowy do fryzjerskiej odsieczy. W serialu znajdziemy więc takie smaczki jak scena, w której syn tytułowej bohaterki, Murad IV, przechadza się po dziedzińcu ze swoją wierną kompanią orientalnych przystojniaków. Sekwencja ta nie ma absolutnie żadnego fabularnego znaczenia, mało tego – nie pada w niej ani jedno słowo. Twórcy produkcji nie chcą ukrywać, że takie ujęcia są po prostu od podziwiania i zapierania tchu w piersiach rozentuzjazmowanej po cichu żeńskiej części widowni.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj