Rozmachu dopełnia warstwa muzyczna serii. Właściwie wydaje się, że każda kolejna scena zostaje okraszona przez unikalną i niesłyszaną do tej pory osobną kompozycję. Sęk w tym, że większość z tych tematów rozbrzmiewa tak, jakby za chwilę miała nastąpić zagłada nuklearna naszej planety – to jedna, wielka, niekończąca się nigdy Carmina Burana w swojej orientalnej wariacji. Co ciekawe, niespokojne, majestatyczne takty towarzyszą nawet sekwencjom, które pełnią tylko rolę ornamentu. Murad zakłada szaty, Kösem wchodzi po schodach – powie widz, że nuda, że nic się nie dzieje. Wtem do jego uszu dociera już potężna symfonia i nie ma znaczenia, że kilka minut temu słyszeliśmy ją w czasie dekapitacji jakiegoś zatwardziałego buntownika. Nawet jeśli muzycznie nie możemy serialowi nic zarzucić, to umysł kompozytorów i to, w jaki sposób ważą i podsumowują oni ciężar fabularny kolejnych ujęć, musi być fascynujący. To trochę tak, jakby za warstwę muzyczną filmów superbohaterskich odpowiadali bohaterowie One Flew Over the Cuckoo's Nest; jak w pudełku czekoladek nigdy nie wiesz, co wyciągniesz. Im dalej jednak w turecki las, tym gorzej. Miałem spory problem z efektami wizualnymi serialu, choć naturalnie wziąłem pod uwagę fakt, że mamy tu do czynienia z produkcją telewizyjną. Niekiedy szerokie panoramy Stambułu jawiły się bowiem tak, jakby ich tło metodą kopiuj – wklej zostało przeniesione z gier przeglądarkowych à la Grepolis. I tak na drugim planie tego typu ujęć właściwie zawsze pojawiają się drobne stateczki, światełka, koniecznie też uśmiechający się do nas swoim blaskiem księżyc. Następne ujęcie, kolejna piękna katastrofa – dostajemy ten sam zestaw, tylko w odwrotnej kolejności, ewentualnie srebrny glob zyskuje dublera w postaci słońca. Od czasu do czasu pojawi się przypuszczenie, że operatorzy produkcji są absolwentami Szkoły Mroku Zack Snyder, ewentualnie wniosek, iż w Turcji istnieje spory problem z przesyłami prądu. Oświetlenie dawkowane jest nam na tyle oszczędnie, że spora część scen rozgrywa się jedynie w blasku pochodni, w półmroku, potęgując jeszcze oddziaływanie przyjętej konwencji. Nawet jeśli są to zabiegi celowe, to serwowane widzom z taką częstotliwością tracą na swojej mocy sprawczej. Wszem wobec powtarza się również, że Muhteşem Yüzyıl Kösem aktorstwem stoi. Nic z tych rzeczy – gdy na ekranie padają słowa: „strach”, „zabić”, „morderstwo”, „bunt”, „ściąć”, a padają równie często, jak na naszym portalu pojawiają się informacje o tym, co kto popsuł w tym tygodniu w Kinowym Uniwersum DC, bądźcie przygotowani na to, że kamera lada moment skupi się na twarzy którejś z postaci. Zatrzyma się na niej na chwilę, oblicze aktora/aktorki zastygnie w bezruchu, pójdziesz zrobić herbatę, wrócisz i dalej będziesz obserwował zaniepokojenie w oczach. Minie kilka minut, a twórcy znów zaserwują ci powtórkę z rozrywki. Ten zbliżeniowy kołowrotek nie ma w zasadzie końca, dlatego też doprawdy trudno określić, czy ktoś z członków obsady wybija się na tle pozostałych. Nie miało więc specjalnego znaczenia, że w rolę tytułowej bohaterki wcielały się dwie aktorki (młodsza i starsza Kösem), które były do siebie zupełnie niepodobne – nie o takie detale przecież w tym całym garze przepychu chodzi. Mocną stroną warstwy fabularnej są odwołania historyczne, choć przecież Turcy masowo pisali skargi do swojego odpowiednika Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, że ukazany na ekranie sułtan to przebieraniec, hedonista, upiorna wariacja na temat rzeczywistego pierwowzoru. Odnajdywanie się w labiryncie spisków, knowań i intryg w czasie seansu przypomina jazdę bez trzymanki. Nie masz żadnej pewności na temat tego, w które ciało za chwilę zostanie wbity sztylet, miecz czy inna włócznia. Nawet jeśli sama Kösem dobrotliwie podejdzie do wniosku proszących ją o podwyższenie zarobków, to zaraz potem doda, że na tym koniec – jeśli powrócą, wówczas każe im ściąć głowy. Niekiedy ekranowa prędkość straszenia dekapitacją może być niepokojąca, zważywszy zwłaszcza na to, że twórcy dość swobodnie podchodzą do linearności i chronologii ukazywanych zdarzeń. Wątków jest w tym serialu tak wiele, że niewprawiony widz nie zauważyłby różnicy, gdyby historia w danym odcinku została opowiedziana w odwrotnej kolejności. Pamiętajmy też, że Polacy obcują z bohaterami produkcji jedynie przez 40-kilka minut; Turcy emitowali w telewizji wersje 90- czy nawet 150-minutowe. Przepisem na sukces serialu okazało się umiejętne wyważenie wątków historycznych, miłosnych, rodzinnych i intryg, przy czym szczypty pierwszych trzech elementów muszą być doprawione całym garnkiem ostatniego składnika. Co ciekawe, jeśli spędzicie seanse odcinków Muhteşem Yüzyıl Kösem z zegarkiem w ręku, to stwierdzicie, że cały ten recept został zaklęty w formule matematycznej. Czas poświęcony wymienionym wyżej komponentom fabularnym jest bowiem mniej więcej taki sam w każdej kolejnej odsłonie serii. Jak działa to na polską widownię? Oszałamiająco. Turecka produkcja staje się bowiem czymś w rodzaju naturalnego przedłużenia dotychczasowych wyborów telewizyjnych Polaków, z drugiej zaś strony jest doskonałą odpowiedzią na małe tęsknoty. Nazwijmy rzeczy po imieniu: większość z naszej rodzimej widowni to kobiety albo zakochane wcześniej w Kmicicu, albo wzdychające do rezolutności Bohuna. Nie dość więc, że ekranowy wodewil pozwala na fantazmatyczne przymierzanie wytwornych kostiumów z epoki Imperium Osmańskiego, to jeszcze w opowieści roi się od cielesnego piękna, wychodzącego naprzeciw potrzebom i marzeniom o księciu z bajki. Nie zrozumcie mnie źle – w takim eskapizmie nie ma nic gorszącego, zważywszy jeszcze na to, że telewizyjnym rywalem dla orientalnej fascynacji Muradem jest przecież jedyny człowiek, który umarł po kontakcie z barierką szpitalnego łóżka, Rysiu z Klan, albo Marek Mostowiak ze swoimi ułańskimi szarżami, do których przecież większą pasję ostatecznie wykazała Hanka. Do tego wszystkiego rozmach widowiska w niczym nie ustępuje wyreżyserowanej przez Jerzy Hoffman Sienkiewiczowskiej trylogii. To znów powrót do małych tęsknot z dzieciństwa czy okresu młodości – Muhteşem Yüzyıl Kösem z biegiem czasu stała się doskonałą alternatywą dla kolejnego harlequina na półce tudzież wyłożonego łopatą wątku miłosnego w serialu Ranczo. Co więcej, istotne w tureckiej produkcji są zależności rodzinne, jakże inne od tych, które widzimy dookoła siebie. To trochę tak, jakby wracała do nas Dynasty w wersji 2.0, w którą w dodatku podstępnie wkomponowano elementy południowoamerykańskiej telenoweli. Dodajmy tu jeszcze wszechobecną intrygę, a recepta na sukces jest murowana. Zastanawia fakt, że to pozorne szaleństwo działa i najprawdopodobniej będzie działać nadal, przyciągając przed telewizory kolejne grupy Polek i Polaków. Jeśli nawet Muhteşem Yüzyıl Kösem dla zakochanych w amerykańskich produkcjach nie będzie widowiskiem porywającym, to i tak życzmy sobie, by stopniowo przejmowało ono tych, którzy wciąż muszą przekonywać się, że w życiu istnieją trudne sprawy.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj