Jim Rash i Nat Faxon to aktorzy i komicy znani m.in. z seriali Community (Jim) oraz Ben and Kate (Nat). Na aktorstwie nie kończy się lista talentów tych wielbicieli ironii. Zajmowali się też produkcją, a ich wspólnie napisany scenariusz do filmu Spadkobiercy Amerykańska Akademia nagrodziła Oscarem. Sukces i sławę przyjaciele i kreatywni partnerzy postanowili zdyskontować z dala od świateł fleszy: realizując swój wymarzony, wyczekiwany projekt. Tak powstały Najlepsze najgorsze wakacje z Toni Collette, Samem Rockwellem i Stevem Carrellem, świetnie przyjęta w USA "coming of age story" - gorzka komedia o trudach dorastania... ale też trudach bycia dorosłym. Wywiadu dla Hatak.pl udzielili na festiwalu filmowym w Toronto. 

ANNA TATARSKA: Powiedzcie, co dzieje się, kiedy człowiek dostaje Oscara? Czy pod Waszym biurem zaczęły ustawiać się kolejki, aktorzy zasypali Was pytaniami o role, a agenci - masą artystycznie koszmarkowatych, ale lukratywnych propozycji?

JIM RASH: Nat, może Ty powiesz, czy coś z tej listy ci się przytrafiło?

NAT FAXON: Powiem tylko: "O mnie się nie martw"!

JIM RASH: Czyli przynajmniej jeden z nas miał jakieś profity...

NAT FAXON: Oscar niewątpliwie podnosi twój status w środowisku. Oczywiście proponowano nam potem kilka fuch, ale ja i Jim chcieliśmy po swojemu wykorzystać kapitał, który dała nam nagroda. Poświęciliśmy go na film, który był bliski naszym sercom i o którego realizację długo walczyliśmy. Scenariusz Najlepszych najgorszych wakacji powstał jeszcze zanim dostaliśmy pracę przy Spadkobiercach, niemal osiem lat temu. Zamiast robić wielką, studyjną superprodukcję, postanowiliśmy pójść pod prąd i spełnić swoje marzenia; zobaczyć, jak materializuje się wizja, którą tak długo w sobie nosiliśmy. Pewnie dlatego też zdecydowaliśmy, że sami będziemy reżyserować. Póki co wciąż nie jesteśmy jeszcze obrzydliwie bogaci, a nagie kobiety nie czekają przed naszymi domami. No ale mamy wspaniały film. To niezła nagroda pocieszenia.

Na pewno nie każdy by się z tym zgodził, ale mnie przekonałeś.

JR: (śmiech) Doskonale, w takim razie mamy consensus.

Pisanie scenariusza do filmu, reżyserowanie go i granie w nim to wyzwanie, któremu nawet Mel Gibson nie zawsze potrafi sprostać. Jaka była Wasza recepta na sukces?

JR: Wspominam to jako bardzo stresujące doświadczenie. Podjęcie się wszystkich tych zadań naraz było niewątpliwie wyzwaniem - nie tylko organizacyjnym, ale także twórczym. Pisanie i reżyserowanie jednocześnie? OK, to jeszcze można sobie wyobrazić, ale potem dochodzi "reżyserowanie samego siebie" połączone z koordynowaniem wszystkiego, co dzieje się na planie... To męczące i trudne. Nat i ja gramy w filmie role drugoplanowe, z którymi mieliśmy poradzić sobie bez problemu. Trudności mimo wszystko wystąpiły. Wolę sobie nawet nie wyobrażać, przez co przechodził Ben Affleck kręcąc Operację Argo... Nie wiem, czy podjęlibyśmy się takiego wyzwania ponownie; czas pokaże. Pewne jest, że schudłem od tego ciągłego stresu. Wiem, że nie bardzo mam z czego, ale uwierz - patrząc na zdjęcia z planu, widzę, że stopniowo znikałem.

Właśnie mówiłam Samowi Rockwellowi, który gra w Najlepszych... jedną z głównych ról, że taki chudy i na ekranie wygląda całkiem jak kontrowersyjny fotograf Terry Richardson. Ale Sam nie wiedział, kto to jest, i nie uznał tego za zabawne.

NF: (śmiech) To jest bardzo zabawne.

JR: (śmiech) Zdecydowanie. Uważam, że mam w tym filmie fantastyczną "stylówę".

[image-browser playlist="588118" suggest=""]

Większość recenzentów porównuje Najlepsze najgorsze wakacje do "Pulpetów" (1979) Ivana Reitmana. To logiczne skojarzenie, ale mnie ciekawi, czy mieliście jakieś inne, niekonieczne filmowe, punkty odniesienia.

JR: "Pulpety" to oczywisty punkt odniesienia, bo perypetie postaci Owena przypominają w pewnym sensie losy Trippera, bohatera Billa Murraya. Wielu osobom nasz film kojarzy się też z Małą miss, bo w obu występują Toni [Colette] i Steve [Carrell]. To naprawdę niezłe towarzystwo! Ale wydaje mi się, że nie szukaliśmy żadnych konkretnych inspiracji; to był dla nas po prostu powrót do przeszłości, chcieliśmy stworzyć coś doprawionego nutą nostalgii, ponadczasowego. Sami wychowywaliśmy się na filmach z czasów świetności Johna Hughesa (kultowy reżyser, producent i scenarzysta kina popularnego lat 80. i 90., twórca m.in. "Kevina samego w domu", "Szesnastu świeczek" czy "Beethovena" - przyp. red.), więc nie wyobrażaliśmy sobie, ze moglibyśmy jako twórcy protekcjonalnie traktować naszego nastoletniego bohatera. Chcieliśmy pokazać jego prawdziwe problemy i dylematy, jednocześnie równoważąc elementy komedii i dramatu - czyli powtórzyć to, co wyróżniało wspomniane filmy z lat osiemdziesiątych, na których się wychowywaliśmy. To były nasze punkty odniesienia.

NF: Warto jeszcze dodać, że poznaliśmy się i kształtowaliśmy jako artyści w teatrze The Groundlings w Los Angeles (trupa artystów i szkoła aktorska specjalizująca się w improwizacji oraz komediowych skeczach. Wywodzą się z niej też m.in. Will Ferrell, Lisa Kudrow, Kristen Wiig czy Melissa McCarthy - przyp. red.). To stamtąd wynieśliśmy przyzwyczajenie, by pisać o tym, co się zna, o ludziach, którzy nas otaczają; naprawdę zagłębić się w postać, poznać jej wady i przyzwyczajenia, zanim zaczniemy wymyślać jej dalsze perypetie. Dlatego mam wrażenie, że stale pracujemy "wyciągając" filmowe historie z naszych rzeczywistych znajomości. Na przykład postać Alison Janney w Najlepszych... wzięła się z... pocztówki. Czasami dostaje się na święta od rodziny kartkę, na której uznają oni za zasadne ze szczegółami wynotować, co działo się u nich przez cały ostatni rok, stworzyć taką "listę osiągnięć". Zwykle są to przechwałki, ale my mieliśmy znajomą, która wysyłała pocztówki z samymi okropnymi, dołującymi informacjami, a na koniec pisała "Mam nadzieję, że u Was dobrze, bo u nas, jak widać, fatalnie". Filmowe wpływy, o których mówił Jim, są ważne, ale jednak prawda jest taka, że samo życie inspiruje nas bardziej niż filmy.

W Waszym filmie nie wystawiacie dorosłym zbyt pochlebnej cenzurki. Opowiadacie o świecie z perspektywy nastolatka zmuszonego dorastać wśród dorosłych, którzy na wielu polach są... mniej dorośli od niego.

JR: Taka perspektywa znowu wynika z wielu prywatnych obserwacji. Na przykład historia, która otwiera film, przydarzyła mi się naprawdę ze strony mojego ojczyma (w filmie ojczym prosi bohatera, by przyznał sobie jako człowiekowi punkty w skali 1-10. Kiedy chłopak ocenia się na szóstkę, ojczym oponuje: "Dla mnie jesteś raczej trójką" - przyp. red.). Po drugie – myśl o wakacjach na Wschodnim Wybrzeżu USA. Wiele rodzin, tak jak niegdyś nasze, jeździ tam co roku. Dla dorosłych to czas z dala od pracy, który łatwo przekształca się w permanentną libację z drinkiem przyrośniętym do ręki. Mają wolne - także od odpowiedzialności - i zaczynają de facto zachowywać się jak dzieci. Trzeba dorosnąć, żeby móc spojrzeć wstecz i zrozumieć, dlaczego rodzicom było to potrzebne, choć czasami zachowywali się okropnie i wcale nie pełnili swojej rodzicielskiej funkcji. Rozbite domy, patchworkowe rodziny, porzucone, samotne kobiety, które zbyt kurczowo chwytają się następnego pojawiającego się w ich życiu mężczyzny... To tematy nam bliskie, ważne. Nasi filmowi dorośli są w dryfie, płyną. Starają się z całych sił, ale czasami podejmują złe decyzje.

Czy pielęgnowanie swojego "wewnętrznego dziecka" i utrzymywanie unikalnej wrażliwości jest konieczne, aby robić filmy?

JR: Dorastanie to proces, który przytrafia się każdemu, dlatego też wszyscy możemy się do niego odnieść. Z tego powodu w tak wielu filmach pojawia się wątek patrzenia na bohatera, gdy był dzieckiem, z perspektywy czasu, z innego, dojrzalszego punktu widzenia. Zmieniają się czasy, technologia, czynniki zewnętrzne kształtujące dorastających ludzi, ale dziecięca szczerość niezmiennie może być w zasięgu naszej ręki; musimy tylko umieć i chcieć po nią sięgnąć do swojego wnętrza. Nasz emocjonalny trzon nie zmienia się tak radykalnie. Wciąż przecież chcemy mieć poczucie przynależności, prawo głosu, mamy potrzebę miłości i zrozumienia. To jest coś, do czego może odnieść się każdy widz - bez względu na pokolenie, do jakiego należy. Twórcy, w tym także reżyserzy, najchętniej odnoszą się do tego, co znają najlepiej: do przeszłości.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj