Z mojej osobistej perspektywy to zdecydowanie największa strata. Pół życia temu, a nawet jeszcze dawniej Prince był dla mnie najważniejszym muzykiem świata. Uwielbiałem jego płyty, gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych zbierałem co się tylko da – w Polsce wyszedł tylko jeden jego winyl Purple Rain. Miałem jeszcze kilka sprowadzonych – wtedy ćwierć wieku zbieranie zachodnich winyli to była hipsterką (choć to słowo jeszcze wtedy nie istniało). Bieganie po antykwariatach, czatowanie podczas oglądania MTV z magnetowidem gotowym do nagrywania by ustrzelić jego nowy teledysk (to był okres płyty Diamonds and Pearl). Potem już nikt muzycznie tak dużo dla mnie nie znaczył. Raz, że już tak dużo nie słuchałem, dwa, że dorosłem i idea idoli (zwłaszcza muzycznych) powoli przestała mi być do czegokolwiek w życiu potrzebna. Ale co się nasłuchałem to moje – tym bardziej, że mówimy o artyście mocno cierpiącym na nadprodukcję. On tworzył hit za hitem, płytę za płytą, raz za razem, przez lata. Jak jakiś Woody Allen muzyki. Z czasem przestał chyba potrzebować to upubliczniać i coraz więcej nagrywał prosto do sejfu, ale nie zmienia to faktu, że to wszystko działało jak w zegarku. Łatwość tworzenia piosenek miał taką, że żartowały z tego nawet muppety, kiedy był ich gościem – na zamówienie stworzył tam od ręki piosenkę o menu ze stołówki: No url Prince w kinie to oczywiście przede wszystkim wspomniany już Purple Rain – świetny film, który mogę oglądać i słuchać w kółko. Prince dostał za niego Oskara i uwierzył, że jest nie tylko genialnym muzykiem ale też filmowcem. Efekty były opłakane wizualnie, za to świetne muzycznie. Dwa lata później powstał film Under the Cherry Moon. Prince nie tylko zagrał w nim główną rolę i zaśpiewał mnóstwo świetnych piosenek (to praktycznie cała płyta Parade) ale też całość wyreżyserował... Ale to było niedobre. Nawet nie chce mi się przytaczać fabuły, jedno co zostanie po tym filmie, to fakt, że tam właśnie zadebiutowała na ekranie Kristin Scott Thomas. No i piękne piosenki. To tam właśnie można usłyszeć moją najukochańszą balladę Prince'a – dziś pasuje jak nigdy dotąd: No url Ten film jednak nie powstrzymał gościa przed dalszą zabawą w kino. Spróbował jeszcze raz. W 1990 r. do kin trafił sequel filmu Purple Rain. Rzecz się nazywała Graffiti Bridge. Może Prince'a ośmieliło świetne przyjęcie jego płyty, która towarzyszyła pierwszemu Batman Tima Burtona. Pamiętacie tamte piosenki? W jednym teledysku Prince zagrał samego Two-Face'a: No url Ale wróćmy do Graffiti Bridge. Tym razem Prince sam napisał scenariusz, wyreżyserował, zagrał, zaśpiewał i jak to ładnie napisał któryś z krytyków – sam też to będzie sobie oglądał. Znowu dostaliśmy pretensjonalną fabułkę tym razem z autentycznym aniołem. Ale piosenki znowu cudnej urody... I w końcu dał sobie spokój. I coraz więcej robił do szuflady. Nie tylko piosenek, ale też filmów – świetnie o tym opowiedział kiedyś Kevin Smith, którego Prince zaprosił do swego królestwa: No url Kiedyś, kiedy jeszcze mówił dużo z sensem, Zbigniew Hołdys powiedział, że jeśli Jimi Hendrix był jako gitarzysta jak pierwszy samolot braci Wright, który oderwał się od ziemi, to Prince jest Jumbo Jetem. Bardzo mi się spodobała ta metafora. I będę się jej trzymał. Szkoda tylko, że ten Jumbo Jet odleciał już w ostatni rejs. Nikt tak jak on nie potrafi grać, komponować, śpiewać i krzyczeć na sam widok ładnych pań. A potem zrywać z nich sukienek... No url
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj