Psychofan to w uogólnieniu fan tak zaangażowany w uwielbianie swojego idola, że aż się w tym zatraca i popada w skrajną obsesję. Słyszy się o nich, gdy dokonują niespodziewanego ataku na gwiazdę, czy po prostu nagabują obiekt swojego pożądania pod jej/jego domem lub na ulicy. Media od razu podchwytują temat jako gorący news, dodatkowa relacja gwiazdy tylko go ubarwia, a psychofan X często zostaje oddelegowany radiowozem, by pod nadzorem policji czekać na dalszy obrót sprawy. W przypadku aktorów i aktorek sprawa często przybiera jeszcze inny wymiar – obsesyjni fani utożsamiają ich z postaciami, jakie odgrywali i spotkawszy idola na ulicy, sądzą, że oto przed nimi prawdziwy superbohater, najbystrzejszy detektyw czy niezniszczalny cyborg. Przestają odróżniać fikcję od rzeczywistości, przez co wywołują wiele nieprzyjemnych sytuacji. Co może być przyczyną takich zachowań?
Fot. HBO
Należy zacząć od przyjrzenia się mediom społecznościowym. W erze ich triumfu liczy się przede wszystkim popularność i uznanie wśród znajomych (i nieznajomych). Odkąd operujemy licznymi kontami w przeróżnych serwisach, staramy się zaistnieć w nich w swojej najlepszej możliwej odsłonie. Często zależy nam na dokonaniu na tyle skutecznej autoreklamy, by wszyscy nas dostrzegli, docenili i zazdrościli nam życia jak z bajki. Kiedyś ludzie zadowalali się znajomościami w obrębie własnej ulicy czy miejscowości, zacieśniano więzi rodzinne i koleżeńskie, a dziś wszyscy stajemy się anonimowi, choć w sieci możemy mieć i po kilkaset „znajomych”. Media, promując kolorowe ideały, gwiazdy, czy nieustannie namnażających się samozwańczych celebrytów, robią dokładnie to samo, co robimy my za pośrednictwem własnych awatarów, tylko na dużo większą skalę. Gnieżdżąca się w człowieku chęć bycia jak najlepszym i jak najbardziej uznawanym w społeczeństwie, czasem przeradza się w chorą zazdrość i nagle może okazać się, że pragniemy sławy, jaką mają tamci, „lepsi” od nas ludzie. Media podsycają chęć dosięgnięcia tego, co nieosiągalne, poprzez udowadnianie, że tak naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. Wszechobecne zdjęcia paparazzich, którzy obracają się w codzienności gwiazd i sław, uświadamiają nam, że każdy może dostać się do tego, wydawałoby się, hermetycznie zamkniętego świata. Nasz idol przestaje być odległy, a co za tym idzie – również i my możemy dotrzeć do niego osobiście. Razem z postępem cyfrowym zatraciła się granica między tym co „tu”, a tym co „tam”. A równocześnie z nią, zatraca się ta dalsza – między odległą postacią ze świata sław, a jej wizerunkiem w popkulturze. Dosięgnięcie gwiazdy wydaje nam się dziś tożsamym z osobistym poznaniem osoby wypromowanej przez media (a – jak wiadomo – nawet brylowanie na ściankach jest częścią pracy, więc wciąż mówimy tu tylko o wizerunku) i być może to dlatego wielu obsesyjnych fanów ma problem ze zrozumieniem, że ci ludzie w codzienności również zmagają się z czymś tak banalnym jak nuda lub brak pomysłu na obiad. I podobnie jak każdy inny człowiek nie życzą sobie wchodzenia z butami w ich prywatność. Zatracenie poczucia tych granic jest pierwszym krokiem do zagubienia się w rzeczywistości – wystarczy większa podatność na wpływ skrajnie motywacyjnych haseł i jednoczesne ulokowanie swoich uczuć w bohaterce lub bohaterze najnowszego hitu kinowego i... człowiek jest skłonny uwierzyć, że naprawdę może się do niej czy do niego zbliżyć. Tym samym ma szansę na zaspokojenie swoich pragnień bycia sławnym i docenionym, bo trudno o lepszą furtkę do świata celebrytów niż poprzez bezpośredni kontakt z nimi samymi. Najczęściej to fatalne zauroczenie pcha ludzi do obsesji na punkcie innej osoby. Będąc pod jego wpływem, nabieramy przekonania, że to my jesteśmy tymi najwierniejszymi z fanów, że uczucie, jakie w sobie nosimy, to nic innego jak prawdziwa miłość i że osoba, którą oglądamy na ekranie, jest nam pisana. Stąd wszystkie listy miłosne adresowane do znanych aktorek, płacze i szlochy dziewcząt uwieszonych na barierkach, gdy czerwonym dywanem przechadza się obiekt ich westchnień... To wszystko przybiera wciąż mało agresywną formę, jednak zauroczeni psychofani są zdolni do dalszych posunięć – wystarczy przywołać postać mężczyzny, który usiłował zastrzelić prezydenta Ronalda Reagana, by tym samym udowodnić miłość obecnej na sali Jodie Foster, lub naświetlić sytuację Catherine Zeta-Jones, narażonej na groźby i ataki ze strony kobiety zamierzającej odbić jej męża, Michael Douglas. Równie groźna jak pseudomiłość jest czysta nienawiść, o czym mogą przekonać się najczęściej gwiazdy decydujące się na role kontrowersyjne czy wręcz negatywne. Nie trzeba długo szukać – idealnym przykładem wydaje się Jack Gleeson, odtwórca roli Joffreya z serialu Game of Thrones. Jego postać wzbudzała w widzach na tyle skrajne emocje, że zaczęli go oni szczerze nienawidzić. Wiedziała o tym cała ekipa twórców serialu, jak i autor książki, George R. R. Martin, ponieważ chłopakowi nie szczędzono jawnych obelg i gróźb. W świetle takich emocji ewentualny atak na jego osobę nie wydawał się niczym abstrakcyjnym i być może to właśnie dlatego aktor zdecydował się zrezygnować z zawodu, argumentując decyzję stwierdzeniem, że ten fach niezbyt mu się podoba... Innym przykładem na to, jaką niechęć można wzbudzić za sprawą jednego wcielenia, jest nieżyjący już Heath Ledger. Po jego roli w filmie Brokeback Mountain środowiska antygejowskie zapowiedziały obecność na pogrzebie aktora, by życzyć mu spłonięcia w piekle za wszelkie zboczenia. Wydaje się, że ludzka nieprzyzwoitość czy wręcz głupota jednak nie ma granic. I jednocześnie daje nam to do zrozumienia, że wszystko tak naprawdę jest kwestią wizerunku. Nienawiść, miłość czy jakiekolwiek uczucia kierowane są w stronę postaci. A obrywa za to realna osoba, ponieważ psychofani nie są zdolni do odróżnienia aktora od tego, w kogo okazjonalnie się wcielał. Ogarnięci obsesją fani czują się zobligowani do tego, by wywierać wpływ na gwiazdę. W końcu kto ma do tego większe prawo niż oni, najwierniejsi z wiernych? Nie zadowolą się pozycją „jednego z wielu” i za wszelką cenę poszukują intymności, poczucia bycia wybranym przez idola, chęci nawiązania z nim relacji jedynej w swoim rodzaju. Odnosząc się ponownie do mediów społecznościowych jako zjawiska, które tylko zaognia wszelkie konflikty, mamy kolejny dowód na potwierdzenie tej tezy: odkąd istnieje Internet, jakakolwiek prywatność ma się wręcz fatalnie. Desperaci bez problemu są w stanie odszukać adresy interesujących ich osób, ich maile, telefony, a nawet dane osobowe każdego z członków ich rodziny. Sieć jest idealnym narzędziem do tego, by wyrażać swoje zdanie na temat kolejno podejmowanych ról czy wizerunków, jakie kreują osoby, którymi się interesujemy. Tak naprawdę dokonujemy tego wszyscy: osądzamy w komentarzach, w recenzjach, w dyskusjach na forach internetowych... Gdy w takim środowisku znajdzie się psychofan, który adresuje swoje wypowiedzi bezpośrednio do aktora czy aktorki, prawdopodobnie będzie szczerze zawiedziony tym, że on/ona nie odpowiada na jego wiadomości. A wtedy trzeba wziąć sprawy w swoje ręce i spotkać się z gwiazdą osobiście, by wyperswadować jej z głowy pomysł na nową, tak niepasującą do jej wizerunku rolę. Brzmi absurdalnie, jednak to kolejna przyczyna, jaka pcha ogarniętych obsesją do działania. Są święcie przekonani o tym, że mają głos decydujący w wielu sprawach i że gdy nie podoba im się droga, jaką obiera obiekt ich obsesji, mogą go za to ukarać – taki los spotkał początkującą aktorkę, Rebecca Schaeffer, którą zabił psychofan nie mogący pogodzić się z tym, że dziewczyna decyduje się na coraz poważniejsze epizody. Zginęła od kuli w wieku zaledwie 21 lat.
Źródło: Facebook/StephenAmell
W tym miejscu warto zastanowić się nad pojęciem idola. Okazuje się, że przyczyną, dla której go kreujemy, jest chęć uobecnienia go w naszym życiu. Idolom przypisujemy same najlepsze cechy, fascynują nas oni sami, ich działania i ich wizerunki. Te zachowania mają podłoże rytualne, magiczne – to echa czasów, w których święcie wierzono, że obraz jest realnym uobecnieniem tego, co przedstawia. Jako przykład wystarczy podać choćby laleczki voodoo – zadawanie im ran miało na celu wywołanie bólu w osobie, do której się odnosiły. Dziś jednak żyjemy w dobie obrazów. Myślimy obrazem, wypowiadamy się obrazem, całe nasze życie orbituje wokół obrazu. Media bombardują nas wizerunkami znanych osób, które następnie lądują w formie plakatów na ścianach nastolatek, by te mogły po kryjomu całować i głaskać swoich idoli. Za sprawą tego plakatu mają w domu namiastkę prawdziwej osoby, a jeszcze bardziej nakręca je świadomość, że ta osoba rzeczywiście gdzieś w tym świecie jest. Zakochani w wizerunku mają jedno pragnienie: by on nigdy się nie zmienił. Są gotowi, by go czcić, wierzyć w niego, reagować emocjonalnie na każdy jego ruch – byleby tylko nigdy nie uległ zmianie, bo taki, jaki jest teraz, jest idealny! Tu pojawia się dość kontrowersyjne stwierdzenie, jednak jak można założyć, właśnie takie rodzi się w głowach obsesyjnych fanów – najlepsze wyjście dla idola to śmierć. Tylko ona zatrzyma jakikolwiek proces – zarówno jego rozwoju i dalszych przemian (w przypadku aktorów: przyjmowania innych ról), a także ten najbardziej błahy – proces starzenia się, z którym niektórzy nie są w stanie się pogodzić. Utożsamianie postaci z osobą, która ją odgrywa, może okazać się katastrofalne w skutkach. Ponieważ gdzieś w świecie są fani gotowi na wszystko, by ta postać przeszła na wyższy etap – trwania w wieczności, choćby miała być to wieczność pozaziemska. Idole inspirują swoich fanów do naśladowania samych siebie. Do dyspozycji mamy przecież wszystkie festiwale, bale przebierańców, konwenty – wydarzenia mające jednoczyć ludzi w ich uczuciu wobec pierwowzoru. Chcemy być tacy jak oni, jednak tych, którzy zagubią się w tej obsesji, może doprowadzić ona nawet do stołu chirurgicznego w klinice urody – operacje plastyczne mające na celu upodobnienie osoby do kogoś sławnego stają się coraz bardziej powszechne. Czy jest to kolejny etap wyznawania miłości obiektowi swoich westchnień? W pewnym sensie tak: by dać się pociąć na wzór kogoś, kogo nigdy się nie poznało, trzeba żywić wobec tej osoby skrajnie ciepłe uczucia i zafascynowanie. Tego rodzaju psychofanki doczekała się między innymi Angelina Jolie. Co osiągają ludzie, którzy przeistaczają się w znanego aktora, aktorkę? Być może mylne poczucie jedności z nimi, którego przecież tak bardzo im brakuje. Chęć zwrócenia na siebie uwagi, chęć poczucia jak to jest być kimś sławnym, jak to jest być tą konkretną osobą... Osoba cierpiąca na tak zwany „syndrom uwielbienia gwiazd” jest gotowa na wszystko, by obiekt jej westchnień w końcu ją dostrzegł, ma mylne poczucie, że jest istotna w jego lub jej życiu i że wszelkie kroki jakie stawia są obserwowane przez idola. Zauroczenie przeradza się w chorą obsesję i stąd też bierze się chęć, by zadowolić go swoim postępowaniem. Upodabnianie swojego wizerunku do wyglądu sławnej osoby to wyższy poziom tego zaburzenia, jednak wciąż nie ostateczny – takie rozpatruje się w kwestiach podobnych wyżej przytoczonym – gdy na szali kładzie się zdrowie czy nawet życie osoby, którą obsesyjnie miłujemy. Istnieje jednak bardziej ogólna niż personalne pula zagadnień, które warto rozpatrywać pod kątem przyczyn obsesji. Dotyczą one samego filmu jako artefaktu. Wraz z postępem technologicznym znacznie zmieniła się forma tworzenia filmów. Nie są już one tak dosłowne jak kiedyś – pojawiło się mnóstwo nowych gatunków, operujących głównie efektami specjalnymi, green screenem i tak naprawdę problem z odróżnianiem tego, co rzeczywiste od tego, co nie, dodatkowo pojawił się jeszcze na tej wewnątrzfilmowej płaszczyźnie. Kwestia odbiorcy współczesnej kultury filmowej staje się problemem wyższej rangi i zajmuje już licznych badaczy naukowych, w tym także polskich. Zgodnie twierdzą, że odbiór dzisiejszego filmu wcale nie jest sprawą prostą. Wcześniej granicą między fikcją a rzeczywistością był po prostu ekran telewizora. Dzisiejsze coraz bardziej skomplikowane kino wymaga od widza dużo większej pracy umysłowej, by poradził sobie z prawidłowym odbiorem dzieła. Poza pogodzeniem się z granicą ekranu musi wyznaczyć również granicę wewnątrz niego – na ile to, co widzi jest prawdziwe, a na ile nie? Na ile ten świat kreowany jest przez komputer? Czy aktorzy choćby wyszli w plener, czy może wszystko rozgrywa się na planie zdjęciowym, jakim jest wysoka hala pełna sprzętu? Funkcjonowanie w kulturze audiowizualnej i rozwijanie się razem z nią to jednoczesne wyrażenie zgody na to, by przyjmować w pełnym rozumieniu wszystkie jej wytwory. Co jednak, jeśli znajdą się jednostki nienadążające za pędem technologicznym lub takie, które nie radzą sobie z wysiłkiem umysłowym narzucanym nam przez ekrany? Czy wśród zaburzeń obsesyjnych dotyczących niemożności odróżnienia tego co realne od tego co nie, nie należy przypadkiem dopatrywać się przyczyn zewnętrznych? Takich jak przytoczony wyżej problem odbioru dzieła filmowego samego w sobie?
fot, HBO
Kino to zjawisko o tyle problematyczne, że w zasadzie ciężko definiowalne. Nikt nie powie nam, że mamy traktować je jako sztukę, ale też nikt nie powie, że to rzeczywistość. Zawieszone gdzieś pomiędzy, może przysparzać większych problemów z rozumieniem swojej istoty, niż mogłoby nam się wydawać. Znaczną część wiedzy o świecie czerpiemy właśnie z ekranów. Przyzwyczajeni do tego, że niektóre filmy uczą i pokazują, jak jest naprawdę, mamy poczucie, że we wszystkim tkwi ziarno prawdy. Oglądając je, przenosimy się w inny świat. A może właśnie „światy”, które kreujemy indywidualnie? Kwestia odbioru filmu nie jest bowiem sprawą dla wszystkich jednakową. Czasem chęć pozostania w realiach fantastycznych jest tak wielka, że ciężko wrócić do szarej codzienności. Wśród wielu tytułów, które oglądamy, może zdarzyć się świat stworzony jakby dla nas – świat przemawiający do nas z każdego najmniejszego kadru, świat, w którym czujemy się jak w domu, pełen postaci, które stają się nam bliższe niż własna rodzina. I wtedy, gdy dodatkowo zmagamy się z problemem na płaszczyźnie odbioru filmu, rzeczywiście łatwo o przekonanie, że tak właśnie jest. Co za tym idzie? Wszelkie wymienione powyżej konsekwencje. Problemy w relacjach międzyludzkich mają nieskończenie wiele odsłon i wariantów. Zjawiska obsesji w czasach, w których na dodatek bezpośrednie relacje interpersonalne coraz bardziej zanikają, mogą niestety się namnażać. Ciężko znaleźć lekarstwo na problemy współczesnego świata – już sam ten świat zaczyna się izolować, komplikować i zatracać swoją uniwersalność, czego odbicie widzimy w szeroko rozumianej kulturze, także tej filmowej. Chciałoby się podsumować rozważania optymistycznym akcentem, jednak z drugiej strony – czy jakiekolwiek zmiany rzeczywiście są możliwe? Jest to kwestia do indywidualnego przemyślenia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj