Kiedy syn się rozłączył, Edling powiódł wzrokiem po taksówkach zaparkowanych przed budynkiem poczty. Fakt, że żaden z aktywnych komentatorów Opole24 nie zidentyfikował porwanych, świadczył o tym, że ci ludzie nie pochodzili z okolicy. Gerard przeglądał kiedyś komentarze na portalu i jeśli tylko news dotyczył kogoś znajomego, komentujący od razu informowali o tym wszystkich innych. Zwykły przejaw ludzkiej natury, chęci i potrzeby wykroczenia poza ramy codziennej szarości. Jeśli coś się działo, człowiek chciał mieć z tym jakiś związek. Brać w tym udział. Jedno miasto z głowy, pozostało dziewięćset dziewiętnaście do sprawdzenia. Edlingowi wydawało się mało prawdopodobne, by porywacz zamknął tych dwoje w jakiejś wsi. Miejsce przywodziło na myśl dużą, opuszczoną halę przemysłową. Nie żaden upadły PGR, lecz teren fabryczny z prawdziwego zdarzenia. Ale na ile mógł polegać na takim założeniu? Właściwie był to strzał w ciemno. W końcu uznał jednak, że od czegoś musi zacząć. A zatem w grę wchodziły tylko większe miasta. Ale o jakiej liczbie ludności? Tych mających ponad czterdzieści tysięcy było około stu. Wciąż za dużo, należałoby jeszcze zawęzić zakres, żeby Gerard mógł w ogóle myśleć o tym, by dołożyć cegiełkę do śledztwa. Postanowił skupić się na miastach powyżej stu tysięcy mieszkańców. Takich w Polsce było mniej więcej czterdzieści. To już nie najgorzej. To już coś, z czym można pracować. Brakowało mu tylko zasobów, by tę pracę rozpocząć. Wiedział doskonale, co należało zrobić – obdzwonić komendy i komisariaty w tych miastach i polecić funkcjonariuszom, by przetrząsnęli wszystkie lokalne serwisy internetowe. To tam wieść pojawi się w pierwszej kolejności, dopiero później dotrze do mediów i organów ścigania. Ktoś musiał rozpoznać tych dwoje i gdzieś się tym pochwalić. Kiedy Edling wrócił do mieszkania na Krzemieniec­kiej, przekonał się, że policja nie próżnowała, a jego pomoc najwyraźniej nie była potrzebna. – Zidentyfikowali ich – rzuciła żona na powitanie. Brygida i Emil siedzieli na kanapie przed telewizorem, co stanowiło raczej rzadki widok. Chłopak miał na kolanach laptopa i na bieżąco relacjonował matce to, co pojawiało się w sieci. Gerard usiadł na swoim fotelu, poprawiając jasną marynarkę. – Co wiemy? – zapytał. Zabrzmiało to tak, jakby oczekiwał na raport od grupy dochodzeniowej, ale żona i syn byli zbyt zaaferowani, by to odnotować. Przypuszczał, że podobna sytuacja panuje w każdym innym domu w kraju. To nie była już lokalna sprawa, a przed telewizorami gromadziły się całe rodziny. O ile go pamięć nie myliła, ostatni rekord oglądalności padł podczas ćwierćfinału Euro 2016 między Polską a Portugalią. Teraz sukcesy rozłożą się między kilka stacji, ale pewne było, że wyniki sumaryczne tego dnia będą dla telewizji korzystne. A może nie? Może całą pulę zbiorą YouTube, inne serwisy wideo i bezpośrednia transmisja z tego, co działo się w hali? Byłby to znak czasów i Gerard specjalnie by się nie zdziwił. W końcu to właśnie w internecie podejmowano teraz decyzję o losie dwojga porwanych. – Ta kobieta to Krystyna Czechorowska – powiedziała Brygida. – Chłopak to Jacek Orsonowicz. Porywacz określił go jako „Orsona”, co miało sprawić, że kobieta zyska kilka punktów. Wyszedł pewnie z założenia, że widzowie mniej ufają osobom przedstawianym im jedynie poprzez pseudonim. Edling spojrzał na ekran laptopa. Czas płynął, a on wątpił, by ktokolwiek zbliżył się do rozwiązania sprawy. Tożsamość tych ludzi to jedno, ale miejsce ich przetrzymywania… – Skąd pochodzą? – zapytał. – Krystyna z Częstochowy, chłopak z Wejherowa. Nie uszło uwadze Gerarda, że żona odpersonalizowała drugą z osób. Cóż, przynajmniej wiedział, w co kliknęłaby na stronie „Koncertu krwi”. – To w linii prostej jakieś czterysta kilometrów – zauważył. – Tak, właśnie się nad tym rozwodzą – odparła Brygida i pochyliła się. Gerard pogładził zarost okalający usta. Nic, co robił Kompozytor, nie było dziełem przypadku. Tak znaczny dystans dzielący oba miasta był zastanawiający i kazał Edlingowi sądzić, że stanowi celową komplikację. – Rozpoznali ich sąsiedzi – dodała żona. – Rodziny rzekomo otrzymały listy z pogróżkami. – Co w nich było? – Nie podali. Gerard przypuszczał, że był to wyjątkowo krótki przekaz, wysłany zapewne elektronicznie. Mógł sprowadzać się do lakonicznej informacji, że pierwszy zginie ten, czyja tożsamość wyjdzie na jaw. Więcej nie było potrzeba. Pierwsze, co robili przyjaciele tych ludzi, gdy tylko ich rozpoznali, było wykonanie telefonu do rodziny – a ta musiała szybko przekonać dzwoniących, żeby trzymali język za zębami. W ten sposób porywacz odwlókł ustalenie tożsamości o godzinę. Edling był przekonany, że nie stało się to bez powodu. Musiał istnieć trop prowadzący do tej dwójki, inaczej Kompozytor – lub jego wspólnik – nie sililiby się na takie działanie. – W internecie nadal nic? – zapytał Edling z nadzieją. – Trochę się dzieje, ale nic ponad to, co mówią w NSI. – Nikt nie rozpoznał tego miejsca? – Nie. Gerard przygładził wąsy, a potem odgiął się do tyłu i założył ręce za głowę. Na antenie perorował specjalista od porwań, który podkreślał, jak ważny jest każdy szczegół. Liczył się najmniejszy dźwięk na nagraniu, kąt padania promieni słonecznych, ruch oczu porwanych czy nawet mrugnięcia. – Przecież nie nadadzą powiekami wiadomości w kodzie Morse’a – bąknął Emil. – Mylisz się. – Ta? – Takie rzeczy się zdarzają. Zrobił to w sześćdziesiątym szóstym roku Jeremiah Denton, amerykański wojskowy, który był przetrzymywany przez wietnamskie władze. W propagandowym wywiadzie telewizyjnym mówił to, co mu kazano, ale zdołał nadać morsem słowo „tortury”. Było to pierwsze potwierdzenie, że amerykańscy jeńcy są traktowani niehumanitarnie. Syn zignorował wywód, Brygida popatrzyła na niego przelotnie, a potem wróciła do przyglądania się nagraniu emitowanemu na antenie NSI. Nie był to ten sam materiał, który można było zobaczyć w sieci. Tutaj poka­zywano go z kilkunastosekundowym opóźnieniem, by w razie potrzeby zawczasu go wyłączyć. Żona wlepiała wzrok w telewizor, jakby oglądała końcówkę ulubionego serialu, podczas której wszystko się wyjaśnia. I podobnie musiała wyglądać większość widzów. – Chłopak z Wejherowa, kobieta z Częstochowy… – myślał na głos Edling. – Należałoby się dowiedzieć, czy chłopak tam mieszkał, czy tylko się tam urodził. – Mówią, że mieszkał – odparł Emil. – A kobieta? – Podobno nie wyjeżdżała z Częstochowy. Gerard podniósł się i przeszedł do swojego gabinetu. Był to niewielki pokój, który udało mu się wywalczyć rzutem na taśmę, zanim deweloper postawił ostatnią ściankę działową. Edling przypuszczał wtedy, że będzie tutaj kończył wszystkie te sprawy, z którymi nie zdąży uporać się w pracy. Tymczasem biurko stało właściwie nieużywane. Otworzył szufladę, przeszukiwał ją przez chwilę, a potem wyjął rozkładaną mapę Polski. Spojrzał na Wejherowo i powiódł palcem w kierunku Częstochowy. W linii prostej miasta rzeczywiście dzieliło niewiele ponad czterysta kilometrów, ale w podróży trzeba by nadłożyć jeszcze dodatkowe sto. Zakładając, że porywacz ukrywa się mniej więcej w połowie drogi między tymi dwoma miejscami, musiałby przejechać dwieście pięćdziesiąt kilometrów z dwójką osób, które robiłyby wszystko, by uciec. Trudno było się spodziewać, że wiózł je na pace lub w bagażniku, takie rzeczy w rzeczywistości raczej się nie zdarzały. Edling usłyszał kroki i podniósł wzrok, akurat gdy do gabinetu wchodziła Brygida. Ściągnęła brwi, przyglądając mu się. – Co robisz? – zapytała. – Staram się wniknąć w umysł zwyrodnialca. Oparła się o futrynę i westchnęła. – Zdajesz sobie sprawę, że istnieje coś takiego jak mapy Google? – Nie mam z tym wiele do czynienia. Lepiej radzę sobie z tradycyjną kartografią. – Oczywiście – odparła pod nosem. – I co udało ci się ustalić? – Niewiele. Miał nadzieję, że na tym zakończy rozmowę, ale żona patrzyła na niego wyczekująco. – Wydaje mi się, że przewoził tylko jedną osobę. – Hm? – Zabrał jedną z nich do Wejherowa lub do Częstochowy. I nie zrobił tego siłą. – Co masz na myśli? Gerard zmarszczył czoło. – To dlatego Kompozytor podziękował mi za pomoc. Za wiedzę, która pozwoliła mu na małą manipulację… – dodał bardziej do siebie niż do małżonki. – Kompozytor? – Tak go nazywają. – Jak ostatnio sprawdzałam, nie miałeś w zwyczaju mawiać na przestępców tak, jak robią to media. – Najwidoczniej się starzeję. Pokiwała głową bez słowa. Edling spojrzał na mapę i uznał, że najbardziej prawdopodobne jest, że porywacz omotał kobietę, a potem pojechał z nią na Pomorze. Druga ewentualność była raczej wykluczona. Tak, to był najsolidniejszy scenariusz. Dobry początek. – Masz błysk w oku – zauważyła Brygida. – Słucham? – Znam to spojrzenie. Dotarłeś do czegoś. Popatrzył na nią z lekką dezaprobatą. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie uznawał takich określeń jak „błysk w oku”. Dla Gerarda liczyły się prawdziwe ekspresje, nie wyimaginowane przez rozmówcę reakcje. – Albo wydaje ci się, że dotarłeś – dodała. – Być może. – Wtajemniczysz mnie? Wyłuszczył jej szybko swój tok rozumowania, ale niespecjalnie skupiał się na tym, jak to odbierze. Kiedyś chłonąłby każdy najmniejszy sygnał wysyłany przez żonę. Kiedyś wręcz chorobliwie zależałoby mu na jej aprobacie. Teraz jednak był po prostu ciekaw, co powie. – To zgadywanki – oceniła, krzyżując ręce na piersi. – Sir Arthur Conan Doyle nazywał to dedukcją. – Daj spokój. Na szczęście dla obojga Brygida machnęła ręką i wróciła na kanapę. Edling odprowadził ją wzrokiem, starając się powściągnąć narastającą irytację. Owszem, rzadko okazywał negatywne emocje, ale wynikało to wyłącznie z dobrych manier. Odczuwał złość, tak jak każdy. Może nawet bardziej, bo częściej ją tłumił. Oparł się o blat i spojrzał na mapę. Wejherowo. Tam znajdą tych dwoje.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj