Azjatyckie horrory rozpoczęły swoją światową ekspansję w wyjątkowo korzystnym momencie. Po przesycie kolejnymi produkcjami o finezyjnym odcinaniu kończyn przez oręże każdego szanującego się domowego ogrodnika obumierający gatunek filmów grozy uratować mógł jedynie cud. Cud nie nadchodził, za to szarża krwistych horrorów klasy Z, zazwyczaj o zamaskowanych szaleńcach i ich poćwiartowanych, nastoletnich ofiarach – jak najbardziej. Doskonałą odtrutką na wszechobecne taplanie się w morzu osocza i błaganie o litość oprawców okazały się opowieści o duchach z dalekich, orientalnych krain, które stopniowo budowały klimat i niepokoiły swoją ascetyczną atmosferą. "Krąg", "Klątwa" czy Dark Water nie rozgromiły dotychczasowego kina grozy na cząstki elementarne i nie zdefiniowały na nowo gatunku horroru, ale przywróciły do łask eleganckie i minimalistyczne opowieści o duchach.
Straszaki z Azji przytłaczały gęstą atmosferą niedopowiedzeń i fabularnych zawiłości, a specyficzny klimat (oszczędna ścieżka dźwiękowa plus powolne budowanie napięcia) pootwierały oczy niektórym wyznawcom kina grozy. I chociaż postacie z zaświatów i bez azjatyckiej zapomogi radziły sobie całkiem nieźle (wspaniali "Inni"), to właśnie seryjna produkcja amerykańskich wersji horrorów z "The Ring" i "Klątwą" na czele zalała światowe kina i zapisała się w masowej wyobraźni. Podczas makabrycznej (acz wyjątkowo dochodowej) krucjaty bracia zza oceanu sięgali nie tylko po japońskie straszydła – na celowniku znalazły się również klasyki tajskie (Widmo), chińskie (Oko) i koreańskie (przepiękna Opowieść o dwóch siostrach). Pomimo faktu, że amerykańskie wersje nie sprofanowały aż tak bardzo azjatyckich świętości, widzowie i tak podzielili się na dwa wrogie obozy: oddanych wyznawców i przeciwników absolutnych, którzy na sam dźwięk słowa "remake" reagowali chóralnym okrzykiem bólu. Nie pomogły też zarzuty, że wszelkie remaki, choć urozmaicone szeregiem różnych efektów, oskalpowały oryginał z najistotniejszego elementu każdego szanującego się horroru – klimatu.
Taki sam los spotkał amerykańską wersję szwedzkiego horroru "Pozwól mi wejść" z 2008 roku. Skandynawski oryginał, opowiadający o specyficznej przyjaźni pomiędzy młodziutkim odrzutkiem a uwięzioną w ciele dziecka wampirzycą, zachwycał przewrotną fabułą i wysublimowaniem. A co z wersją amerykańską? Udało się uzyskać ten sam minimalistyczny klimat i dziecięcą naiwność, ale przesadny dramatyzm wszystko zdemaskował. Pomimo paru wad amerykańskie "Pozwól mi wejść" stanowi dość znośny seans i pewien ukłon w kierunku szwedzkiego pierwowzoru. Głównie jednak za sprawą wspaniałych, dziecięcych aktorów, a nie jakiegoś spektakularnego pomysłu na remake.
A jak sprawa wygląda z szeroko pojętą sensacją? Azjatyckie kino, które zatrzęsło światem horroru, nie oszczędziło również thrillerów i brutalnego, mafijnego światka. Najlepszym przykładem jest Infernal Affairs: Piekielna gra, która ujęła samego mistrza Scorsese. Zrealizowana na jej podstawie Infiltracja okazała się pogromcą oscarowej gali w 2007 roku i wielkim kinowym hitem.
Na listopad 2013 Hollywood przygotowało premierę, która sporo namieszała. Tym razem padło na kino koreańskie i zrealizowanego w 2004 roku Oldboya, uznawanego za jedną z ważniejszych wizytówek azjatyckiej kinematografii na świecie. Brutalna i zaskakująca opowieść o zemście podanej na tryliard sposobów doczekała się wielu oddanych fanów - w tym rozpływającego się w zachwytach Quentina Tarantino - i zajęła szczególne miejsce w gronie thrillerów. Nie tylko dlatego, że wymyka się wszelkim klasyfikacjom i balansuje na granicy co najmniej dwóch gatunków filmowych – koreański Oldeuboi to kino wymagające, specyficzne i wywołujące liczne dyskusje. Wiadomość o zamiarach nakręcenia remake’a w reżyserii Spike’a Lee zelektryzowała fanów filmu na całym świecie i wzbudziła mnóstwo wątpliwości. Czy kontrowersyjny reżyser wystarczył, by Oldboy. Zemsta jest cierpliwa okazał się kinowym hitem i godnym oryginału thrillerem? Opinie są podzielone - to dobry film, tylko niestety bardzo odtwórczy, choć trzeba przyznać, że reżyser swój obraz przyrządził wedle przepisu na doskonale podaną zemstę i zaserwował ją na zimno.
Nie tylko czarnowłose dziewczynki odziane od stóp do głów w biel są dobrym towarem eksportowym azjatyckiego przemysłu filmowego. "My Sassy Girl", południowokoreańska świętość z gatunku komedii romantycznych, również doczekała się swego amerykańskiego odpowiednika. Historii miłosnych o wyjątkowo niedobranych parach powstał już cały legion i potrzeba niezłego nakładu pracy, by panie nie musiały siłą zmuszać swoich ojców, mężów i kochanków do towarzystwa podczas seansu. Reżyser Jae-young Kwak, który nie silił się ani na przesadną oryginalność, ani na pompatyczne miłosne rozważania, dokonał niemożliwego – sympatyczne "My Sassy Girl" zgrabnie wymknęło się schematowi i odniosło oszałamiający sukces w swoim kraju. Za Wielką Wodą ta historia nie odniosła jednak tak dużego sukcesu. Zrealizowane w 2008 roku Kłopoty z blondynką straciły gdzieś po drodze cały urok i bezpretensjonalność oryginału. W rezultacie okazały się banalną (choć wciąż całkiem przyzwoitą) komedią romantyczną.
Możemy lamentować, bojkotować kolejne premiery lub oczerniać w imię szeroko pojętej oryginalności danego dzieła - remake to siła absolutnie nie do pokonania i poradzi sobie całkiem nieźle niezależnie od naszych protestów. Czy remaki będą powstawać w ilościach hurtowych? Pewnie tak, ale na tym właśnie polega cała zabawa z kinem, by czasem móc pozachwycać się daną historią z różnych perspektyw. A spojrzenia z dwóch tak różnych kontynentów jak Ameryka Północna i Azja zawsze ze sobą ciekawie kontrastują.