Wielkimi krokami zbliża się tegoroczna inauguracja Pucharu Świata w skokach narciarskich. Już w ten weekend w niemieckim Klingenthal (po raz pierwszy w historii) odbędą się pierwsze zawody olimpijskiego sezonu 2013/2014. W ubiegłorocznym, 2012/2013, nasza ekipa pokazała, że wraz z odejściem Adama Małysza nie skończyła się dobra passa polskich skoków. Wręcz przeciwnie - można zaryzykować stwierdzenie, że najlepsze ciągle przed nami.

Tymczasem przenieśmy się całe 13 lat wstecz, do końcówki roku 2000. Wtedy to na skoczniach świata w pełnym blasku zabłysła gwiazda dekarza z Wisły. Adam Małysz przebojem wdarł się do światowej czołówki, wygrywając jak, z kim i gdzie chciał, pobijając przy tym ówczesne rekordy oraz ustanawiając własne. Polskę ogarnęła jedna mania - której później nadano miano "małyszomanii". Niepozorny człowiek z wąsikiem zawładnął wyobraźnią milionów oraz sprawił, że skoki narciarskie stały się jak nie całorocznym, to na pewno zimowym sportem numer jeden w naszym kraju. Efektem tego było przyciągnięcie wielu młodych ludzi na skocznie celem samodzielnego spróbowania swoich sił (do niedawna jeszcze utrzymywało się przekonanie, że z tego pospolitego ruszenia nie ma żadnych efektów, ale zeszły sezon dobitnie zadał temu kłam). Jednak nie wszyscy posiadali predyspozycje, by wpierw usiąść na belce na szczycie skoczni, a potem ruszyć w tę przepaść i na kilka sekund lotu zdać się na jedyne oparcie w postaci nart. Ale i oni nie byli pozbawieni szans, by skoczyć. I to nie jeden raz. To wszystko za sprawą pewnego fina, Jussiego Koskela.

Pod koniec lat 90. Jussi, wtedy młody student, który miał już na koncie jedną grę (wyścigową), zabrał się do pisania kolejnej. Tym razem jego wybór padł na skoki narciarskie. W 1999 miał ukończoną pierwszą wersję, zwaną po prostu "Deluxe Ski Jump". W niej gracz, mając do dyspozycji swoje pikselowe (to nie jest przesada, a raczej komplement) alter-ego, mógł walczyć z innymi na kilku skoczniach. Gra przyjęła się na tyle dobrze w bliskim gronie twórcy, że Jussi zabrał się do dalszego udoskonalania swojego dzieła. W ten sposób na początku roku 2001 pojawiła się druga wersja, Deluxe Ski Jump 2.1. Nie trzeba było wiele czasu, by Polacy, którzy pokochali skoki i Małysza, zaczęli szukać gry w tym temacie. DSJ, bo tak się przyjęło w skrócie o nim mówić, trafiło za sprawą internetu do kraju nad Wisłą. I się zaczęło…

Na domowych, szkolnych, biurowych czy nawet uczelnianych komputerach zagościło DSJ w wersji 2.1 Wystarczyła jedna dyskietka, by to, co podstawowe dla tej gry, znalazło się na dysku twardym. Do tego rzecz jasna niezbędna była myszka i opcjonalnie głośniki, zaś jeśli chodzi o wymagania, to spełniał je praktycznie każdy ówczesny komputer. I tak oto, będący w gorączce skoków polscy gracze, sami mogli mierzyć się na światowych arenach.

Zwykło się mówić, że coś jest proste jak konstrukcja cepa. Kiedyś miałem okazję widzieć cep - i wcale taka prosta nie jest. Ale za to logika Deluxe Ski Jump 2.1 już tak. Chodzi po prostu o to, żeby skakać jak najdalej, z jak najlepszymi notami. Do wyboru w najpopularniejszej wersji gry były 32 skocznie - za Chiny niepodobne do niczego, na czym rywalizowali wówczas skoczkowie, ale nikt tym się nie przejmował. Więcej, na fali popularności Jussi wypuścił specjalną wersję dla Polaków z dodatkowymi 5 obiektami z nazwami miejscowości z naszego kraju - podwójne Zakopane, Wisła, Szczyrk i Karpacz. Do rozgrywki mogło stanąć maksymalnie 16 zawodników (w trybie indywidualnym; sterowanych albo przez człowieka, albo CPU z opcją określenia poziomu - od najniższego po losowy) albo 4 drużyny po 4 osoby (w pucharze drużynowym). Zawodników to wiele powiedziane - raczej były to mocno pikselowe postacie. Ale powtarzam, nikt się tym specjalnie nie przejmował. Z jednego powodu - ta gra była po prostu niesamowicie grywalna.

Sama rozgrywka była prosta. Wystarczyło tylko wybrać skocznie, ustawić zawodników i odpalić puchar. Do kontroli służyła myszka - najpierw należało kliknąć, by ruszyć z belki; potem trafić w próg; położyć się i wprowadzać drobne korekty podczas lotu w zależności od wiatru, który nam komputer "zaproponował" (a bywały różne warunki: od ciszy, po 4 m/s, w tym wiejące… pionowo z nieba lub wydobywające się z ziemi - ale kto by na to patrzył…). Na koniec trzeba było tylko wylądować - albo telemarkiem, albo na dwie nogi, kiedy już się skocznie przeskakiwało. A gdyby się, nie daj Boże, pobiło rekord skoczni, program wielkim napisem nas o tym informował, rzecz jasna zapisując powtórkę skoku (co też dało się zrobić ręcznie). Potem wystarczyło czekać na noty sędziowskie (na przykład 5 dwudziestek), które wraz z odległością składały się na oficjalną notę. W ten sposób odbywały się dwie rundy, a potem na koniec każdy z zawodników dostawał punkty do klasyfikacji generalnej. Jej lider, tak jak naprawdę w skokach, dumnie startował w żółtym plastronie, a na koniec dostawał, jakby inaczej, mocno pikselowy puchar za zwycięstwo. I tyle. A potrafiło wciągnąć na całe godziny - indywidualnie, grupowo, w zaciszu domu czy na lekcjach informatyki.

Kto nie cieszył się, z wielką przewagą pokonując innych zawodników? Kto nie krzyknął z radości, bijąc rekordy skoczni, przede wszystkim tych mamucich? Kto nie lubił, kiedy w połowie skoku nagle "podniosło" i zaniosło dalej, niż by się przypuszczało? Kto nie zaklął, widząc wiatr w plecy, urwany próg, złe odbicie, nieposłuszeństwo myszki? Kto nie zaliczył upadków przez pół zeskoku? To było właśnie DSJ. Rzecz jasna istniały też "tajemne" triki do uzyskiwania lepszych wyników - czy to "teoria gibona", czy bardziej "praktyczny" edytor wiatru.

Wśród 32 skoczni DSJ nie było dwóch takich samych. Każda miała inny punkt konstrukcyjny. Jednak były takie, które mocniej zapadały w pamięć. Ot, choćby Anglia K50 - najmniejsza z możliwych skoczni, na której decydowała przede wszystkim technika oraz perfekcyjne trafienie w próg. Albo trochę większa Słowacja K110 - jeżeli na niej przeleciało się bule, to leciało się już daleko, w innym przypadku klepało się zeskok niczym pewien znany polski skoczek. Wielu się też pukało w głowę (ale z przyjemnością latało) na Australii K240 - "gdzie tam skocznia na tym kontynencie", mówili (a w rzeczywistości skocznie w Australii były, zawody o tytuł mistrza kraju też). Sentyment jest także do USA K130 (ach, ten start z samego szczytu skoczni), Ukrainy K60 (wolna na progu, ale ma swój urok), Niemiec K120 (skocznia najbardziej zbliżona do tego, co znamy). No i ona, Słowenia K250, czyli jasne nawiązanie do wówczas największej skoczni świata, Velikanki (która dziś, już jako Letalnica, przechodzi gruntowną przebudowę, by odebrać ten tytuł norweskiemu Vikersund. I może loty po 300 metrów nie będą możliwe, jak to się zdarzało w DSJ, jednak mówi się o możliwości skoków 276-metrowych. Kiedyś do pomyślenia tylko w DSJ).

W czasach największej świetności (i do dziś też, głównie przez internet) były organizowane turnieje w DSJ: na różnych skoczniach, w różnych kombinacjach. Ale cel pozostawał ten sam - skoczyć i wygrać. Zdarzyło się też, że gra jako "uosobienie" małyszomanii pojawiała się w… dziełach kultury masowej. Ot, choćby w E=mc² policjanci na posterunku grali w nią, kiedy Olaf Lubaszenko chciał zgłosić przestępstwo. Wspominał o niej też Resort K-ce w piosence "Skacz jak Adam Małysz". Sam dobrze pamiętam, że w jednej z edycji polskiego "Idola" pojawiła się jako wizualizacja do piosenki pewnego uczestnika.

Rynek nie pozostawał obojętny na tę modę na skoki. Nieco wcześniej niż Deluxe Ski Jump 2.1 pojawiły się "Skoki Narciarskie" od Dobrej Gry. Co roku do 2006 wypuszczała ona nową odsłonę tej pozycji (w odróżnieniu od DSJ była bardziej rozbudowana - tak graficznie, jak i funkcjonalnie). Można też było próbować swoich sił w "RTL Skispringen", które także graficznie było lepsze niż DSJ. Co w takiej sytuacji zrobił Jussi Koskela? Ano otworzył własną firmę, Mediomond, i pod jej marką pracował nad kolejną odsłoną DSJ. Tak w 2004 pojawiło się Deluxe Ski Jump 3. Idea gry pozostała bez zmian - chodziło o to, by skakać jak najlepiej. Poprawie uległa grafika (kosztem, niestety, kultowych pikselów), pojawiło się też więcej opcji (między innymi widok z różnych kamer, a nie tylko jednej, i to bocznej, jak w Deluxe Ski Jump 2.1, czy też gra przez internet). Jednak sam miałem mieszane uczucia co do "trójki".

Trzeba było blisko 7 lat, by światło dzienne ujrzała najnowsza odsłona DSJ - z numerem cztery. Przypadkowo czy nie, premiera wersji beta Deluxe Ski Jump 4 (21 stycznia 2011) wypadła w ten sam dzień, kiedy Adam Małysz po raz ostatni w swojej karierze wygrał zawody Pucharu Świata, w Zakopanem. W "czwórce" grafika poszła zdecydowanie dalej niż w dotychczasowych produkcjach Mediamondu. Jednak ważniejszą z punktu widzenia graczy nowością było to, że w grze pojawiły się skocznie dobrze znane z telewizyjnych relacji. W 1, 2 i 3 były to obiekty całkowicie wymyślone, nazwane tylko nazwą danego kraju. W Deluxe Ski Jump 4 dostaliśmy i ciągle dostajemy skocznie realnie istniejące (gra jest ciągle udoskonalana; przy okazji startu nowego sezonu mają pojawić się nowe skocznie, między innymi Wisła HS134). Deluxe Ski Jump 4 przypadło mi do gustu bardziej niż trójka - poniekąd czuć w nim ducha starego DSJ, jednak jest bardziej wymagające, ale dające równie dużo satysfakcji.

Co nie oznacza, że Deluxe Ski Jump 2.1 można odstawić do lamusa. Wręcz przeciwnie - to nadal jest gra, która potrafi wciągnąć i umiejętnie wypełnić czas. To nic, że piksele, to nic, że na nowych Windowsach nie chodzi - to pierwsze to jej urok, to drugie jest do obejścia bez problemu. Bo Deluxe Ski Jump 2.1 to coś więcej niż gra. To pamiątka wspaniałego czasu, ery Adama Małysza - czegoś, co w takiej skali już nigdy albo nieprędko nam się powtórzy.

[image-browser playlist="586132" suggest=""]
©Jussi Koskela 2001-2013

A poza tym - to była chyba jedyna gra o tematyce skoków, w której chodziło o to samo co Małyszowi. Żeby oddać dwa równe skoki.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj