DAWID MYŚLIWIEC: Czy zna pan małe społeczności podobne do tego, które sportretowane zostało w Trzech billboardach…? Czy żył pan w podobnych środowiskach? Sam Rockwell: Jestem zdania, że małomiasteczkowa Ameryka niczym nie różni się od małych miasteczek w Irlandii czy gdziekolwiek indziej. Nawet Toskania wydaje mi się podobna do Napa Valley, a niektóre miejsca na Capri kojarzą mi się z San Francisco. Wiesz, małe miasteczko to przede wszystkim małomiasteczkowa mentalność – znajdziesz ją wszędzie, w Północnej Anglii, Polsce czy w Stanach. Wydaje mi się zresztą, że większość z nas potrafi w ten czy inny sposób identyfikować się z tego typu mentalnością, choć ja akurat jestem typowo miejskim stworzeniem. Czy przed okresem zdjęciowym spędził pan dużo czasu w miejscu, gdzie kręciliście film? Three Billboards Outside Ebbing, Missouri kręciliśmy w miejscowości Asheville w Karolinie Północnej, ale ja prowadziłem swój research w Missouri, czyli stanie, w którym ma miejsce akcja filmu. To było dla mnie niezwykle ważne, by porozmawiać z prawdziwymi policjantami z tamtego regionu, dowiedzieć się więcej o ich pracy, ich codzienności, a także poznać tamtejszą mentalność. Mam nadzieję, że to się udało i widać to na ekranie. Film został napisany, a potem także nakręcony jeszcze przed wyborem Donalda Trumpa na prezydenta. Czy po tej zmianie Trzy billboardy… stały się bardziej czy mniej aktualne? Ten film na pewno uderzy w kilka czułych strun, zwłaszcza w świetle incydentów w Charlottesville i postępujących nastrojów rasistowskich w USA. Na pewno wiele osób uzna, że ten film ma więcej wspólnego z dzisiejszymi Stanami Zjednoczonymi, nie tymi sprzed wyboru Trumpa na prezydenta. To zaskakujące, o jak wielu bardzo aktualnych dziś w Ameryce sprawach mówią Trzy billboardy za Ebbing, Missouri. Jakim doświadczeniem było zrealizowanie Trzech billboardów za Ebbing, Missouri? Niesamowitym, naprawdę wspaniałym. Znakomicie się bawiłem na planie, a wszyscy mieli poczucie, że robią coś naprawdę ważnego, ale zdążyłem już przywyknąć, bo tak jest za każdym razem, gdy Martin robi film. Ja porównałby pan nakręcenie Trzech billboardów… do pracy nad sztuką A Behanding in Spokane, którą zrealizował pan z Martinem McDonaghiem? To dwa bardzo różne doświadczenia, ale z kolei archetypy postaci, które Martin dla mnie napisał, są bardzo podobne – obaj bohaterowie są kimś w rodzaju społecznych wyrzutków. Pod względem sposobu prowadzenia postaci, zagłębiania się w jego psychikę i obserwacji jego przemiany sztuka była dość podobna do filmu. Inny był oczywiście sposób realizacji tych dwóch projektów. Jak wiele z pańskiej postaci znalazło się w scenariuszu? Do jakiego stopnia musiał pan sam wymyślić tego bohatera? Zdecydowana większość była już w scenariuszu. Zrobiłem rozeznanie w temacie, spotykałem się i rozmawiałem z policjantami, a nawet z ofiarami poparzeń, ale większość cech mojej postaci znalazła się w scenariuszu.
fot. Merrick Morton/20th Century Fox
Gdy przeczytał pan scenariusz, czy od razu był pan w stanie uchwycić naturę swojego bohatera? Czy w jakiś sposób musiał pan do niego „dotrzeć”? W większości postać Dixona została skonstruowana przez Martina, ale do pewnych jego cech dotarłem sam. Praca nad bohaterem zawsze – no, prawie zawsze – polega na wyjściu od materiału źródłowego i w pewnym sensie budowaniu na nim. Starasz się dotrzeć do efektu końcowego różnymi drogami. Pracujesz z trenerem aktorstwa, trenerem dialektu i innymi specjalistami, którzy pomagają Ci w ustaleniu ostatecznego kształtu twojego bohatera. To musi być niezwykle miłe uczucie, gdy otrzymujesz rolę napisaną specjalnie dla Ciebie. Tak, i to bardzo! To niemal jak rozpakowywanie prezentu gwiazdkowego – gdy otwierasz scenariusz i widzisz tam rolę skrojoną na twoją miarę. To prawie jak otrzymanie nowego roweru czy czegoś równie zajebistego. (śmiech) Czy myśli pan, że Martin McDonagh dostrzegł w panu pewne elementy pańskiego bohatera? Martin i ja mamy dla siebie ogromny szacunek. Mam to szczęście, że udało mi się znaleźć w grupie tak niesamowicie utalentowanych gości, jak Brendan Gleeson, Colin Farrell, Woody Harrelson, którzy są swoistymi „recydywistami” w filmach McDonagha. Wszyscy jesteśmy szczęściarzami, że możemy być częścią tego zespołu. To wspaniałe uczucie. Jeśli napisał dla mnie rolę, to znaczy, że uznał, iż podołam zadaniu, a ja jestem mu bardzo wdzięczny za to zaufanie. Niektórzy aktorzy mawiają, że granie czarnych charakterów to wielka frajda. Czy równie dużą frajdą było wcielenie się w bohatera, który z czarnego charakteru staje się tym dobrym? To wymarzona rola. To trochę jak wcielanie się w takiego mocno zwichrowanego Kapitana Amerykę. Naprawdę zajebista fucha. Mój bohater zaczyna w jednym miejscu, by po jakimś czasie znaleźć się zupełnie gdzie indziej, przejść przemianę i stać się kimś w rodzaju „pozytywnego antybohatera”. To była niesamowita rola do zagrania. Nie wiem, czy słowo „frajda” jest najwłaściwsze, ale wcielając się w swojego bohatera, czułem, że to jedna z najważniejszych ról w moim dorobku. Jak to jest wejść w głowę takiego kretyna jak Dixon? Cóż, chyba wszyscy znamy jakichś idiotów, nieprawdaż? Podczas konferencji prasowej na festiwalu w Wenecji powiedziałem, że mój bohater jest jak Barney Fife, postać z serialu The Andy Griffith Show, która staje się Travisem Bickle z Taksówkarza. Don Knotts wcielał się w postać Fife’a, głupawego, nieudolnego zastępcy szeryfa. To była postać wprost z komedii dell’arte, typowy głupiec. Dlatego tym większym wyzwaniem było przeobrażenie się z takiej postaci w kogoś w rodzaju Travisa Bickle’a. Wydaje mi się, że podobną metamorfozę w antybohatera przechodził Walter White, główny bohater serialu Breaking Bad, dlatego próba przeniesienia czegoś podobnego na ekran była niezapomnianym przeżyciem. Mam nadzieję, że za kilka lat ten „kretyn Dixon” będzie wymieniany wśród bohaterów, którzy przeszli najbardziej niesamowitą przemianę. Przemiana przemianą, ale zastanawia mnie co jest powodem gniewu Dixona? Sama historia przedstawiona w Trzech billboardach… nie daje jasnej odpowiedzi na to pytanie, ale ten bohater ma w sobie mnóstwo gniewu i nienawiści. Wydaje mi się, że jest to nienawiść do samego siebie. Dixon gardzi sobą, dlatego gardzi innymi. Moim zdaniem wielu rasistów, szowinistów i ksenofobów odnajduje źródło swojej nienawiści w ignorancji i obrzydzeniu do samych siebie. Mam wrażenie, że właśnie stamtąd bierze się ich wrogość do całego świata. Czy relacja Dixona z matką także ma wpływ na jego wściekłość? Zapewne w pewnym sensie tak. To bardzo edypalna relacja, choć może kojarzyć się także z Hamletem czy Koriolanem. Z jednej strony ten związek jest szalenie dziwny, z drugiej jednak niezwykle zabawny, a to zasługa Sandy Martin, która wcieliła się w rolę matki Dixona. Sandy jest niesamowita i ma ogromne poczucie humoru, przez co relacja mojego bohatera z matką, choć dziwna i nieco niepokojąca, koniec końców pozostawia pozytywne, zabawne wrażenie.
fot. Merrick Morton/20th Century Fox
Czy myśli pan, że aktor musi lubić bohaterów, których gra? Tak, do pewnego stopnia tak, choć oczywiście są wyjątki od tej zasady. Wydaje mi się, że ja lubiłem większość granych przeze mnie bohaterów. Nawet jeśli grasz podłego bohatera, musisz starać się odnaleźć w nim wartości, których możesz się uchwycić, dzięki którym w innych okolicznościach być może można byłoby tę postać polubić. Bo jeżeli nie masz choć śladowych ilości szacunku dla swojego bohatera, bardzo trudno będzie ci go zagrać. Wspomniał pan o Hamlecie i Koriolanie. Ciekawi mnie, do jakich innych dramaturgów – także klasycznych – porównałby pan Martina McDonagha. On jest jednym z najlepszych w historii. Można go postawić w jednym szeregu z Davidem Mametem, Samem Shepardem, Haroldem Pinterem czy innymi najlepszymi dramaturgami i on jest tak samo dobry, jak każdy z wymienionych. Oczywiście trzeba w tym miejscu przywołać też nazwisko Tarantino, bo choć to twórca filmowy, to w jego dziełach jest sporo z teatru, choćby monologi. Jak często ogląda się monologi tak znakomite, jak te, który Martin i Tarantino piszą do filmów? To wszystko jest bardzo teatralne i dostarcza niesamowitej frajdy. Czy rozmawiał pan z Martinem McDonaghiem o tych odniesieniach, choćby tych szekspirowskich? Oczywiście, rozmawialiśmy o wielu nawiązaniach i skojarzeniach, dużo mówiliśmy o Travisie Bickle’u. To znaczy: my ciągle rozmawiamy o Taksówkarzu. (śmiech) Obaj jesteśmy ogromnymi fanami Roberta De Niro. Jest taka scena na początku Trzech billboardów…, w której śpiewam piosenkę i jest to utwór Streets of Laredo pochodzący z filmu z De Niro,  Uderzaj powoli w bęben (1973) Johna D. Hancocka. Nieco później jest inna scena, w której śpiewam utwór z Łowcy jeleni. To wszystko było bardzo dziwne i Martin namówił mnie do tego chyba tylko dlatego, że miało to związek z De Niro. W filmie pojawia się też tragiczna scena, w której słucha pan na słuchawkach utworu Chiquitita ABBY. Czy rzeczywiście ta piosenka rozbrzmiewała wtedy w pańskich słuchawkach? To zabawne, ale podczas kręcenia tej konkretnej sceny słuchałem bodajże reggae. Jeśli dobrze pamiętam – a mam pamięć do takich rzeczy! – to był to jeden z utworów grupy Toots and the Maytals. Uwielbiam ich muzykę! Zawsze pozwala mi wczuć się w nastrój, choć bardzo często – jak choćby we wspomnianej scenie – klimat utworu jest całkowicie przeciwny do tego, co akurat mam zagrać. Czy praca z Martinem McDonaghiem różni się w jakiś sposób od pracy z innymi reżyserami? Czy jest pomiędzy wami jakiś szczególny sposób pracy na planie? Martin jest piekielnie inteligentnym i kreatywnym filmowcem, ale też niezwykle wrażliwym i empatycznym. Chyba nigdy nie spotkałem reżysera, który do tego stopnia starałby się zrozumieć położenie i odczucia aktora, a przynajmniej starał się to zrobić. Z drugiej strony dokładnie wie, co chce osiągnąć na planie – częściowo zapewne dlatego, że realizuje własne scenariusze – i jest w stanie precyzyjnie przekazać ci, czego od ciebie oczekuje. To cholernie ważne dla aktora. Trzeba jednak oddać Martinowi, że pozwala aktorom trochę się poopieprzać, poszukać własnych pomysłów. Dał mi na planie odrobinę wolności, co na pewno miało wpływ na końcowy kształt mojej postaci. W jaki sposób skorzystał pan z tej wolności? Nie było jej znowu tak wiele, ale starałem się wrzucać kilka swoich pomysłów, związanych np. z tym, czego dowiedziałem się od policjantów z Missouri. W końcu nie rozmawiałem z nimi po to, by z tego nie skorzystać! (śmiech) Kilka drobnych osobliwości Dixona także pochodziło ode mnie – np. to, że wołając do barmana, krzyczy do niego „Maestro!”. Jednak większość tej niesamowitej historii, którą oglądamy na ekranie, pochodzi od niezastąpionego Martina.
foto. materiały prasowe
Jak dużym wyzwaniem było dla pana znalezienie równowagi pomiędzy komediowymi i dramatycznymi akcentami w pańskiej postaci? Dixon ma także problem z alkoholem, co musiało być także bardzo wymagające jako zadanie aktorskie. Zawsze lubiłem grać pijaków. Wcielanie się w pijanego bohatera to duża frajda i bardzo specyficzne doświadczenie, dla wielu aktorów jest to interesujące wyzwanie. Aby wiarygodnie zagrać kogoś nawalonego, musisz być bardzo zrelaksowany. Pamiętam, że zawsze potrafiłem docenić przekonująco pijanego aktora. To coś w rodzaju magicznej sztuczki, dlatego dobrze się to ogląda. Zwłaszcza kiedy jest bardzo wiarygodne – pamiętam jedną z ról Alana Batesa, kiedy był niesamowicie przekonujący jako pijany bohater, a Robert Duvall zagrał świetną pijacką scenę w Wielkim Santinim. A jaki jest pański trik? Mój trik to ćwiczenia oddechowe, poprzez które staję się bardzo, bardzo zrelaksowany. To jest klucz do sukcesu – by całkowicie się odprężyć, w pewnym sensie poddać się swojemu ciału. Są też oczywiście inne zabiegi, jak kierowanie wzroku w jedną stroną i poruszanie się w przeciwną, itd. Wygląda na to, że solidnie zbadał pan temat wpływu picia alkoholu na człowieka. Tak, muszę przyznać, że mam nieco doświadczenia w piciu alkoholu, ostatnie zdobyłem wczorajszego wieczoru… (śmiech) A mówiąc poważnie, próbowałem kiedyś pić alkohol na planie, by uwiarygodnić swą postać, ale to nie był dobry pomysł. Nie czerpiesz wtedy żadnej przyjemności z grania, nie możesz się też odpowiednio skupić na tym, by jak najlepiej zrealizować wskazówki reżysera. Paradoksalnie więc pijany aktor nie będzie przekonująco pijanym bohaterem – dziwne, prawda? Wprawdzie słyszałem, że Nic Cage wybrał ten sposób podczas kręcenia Zostawić Las Vegas i wyszło mu to całkiem nieźle (Cage zdobył za tę rolę Oscara – przyp. red.), ale szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie pracy w ten sposób. Na planie filmowym często jestem 12, 14, a nawet 16 godzin i doprowadzałbym ekipę do szału, będąc ciągle pijanym.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj