Proszę mi wybaczyć nieco zgryźliwy ton, bo absolutnie nie przeszkadza mi ten trykotowy urodzaj, jestem z tych, którzy oglądają to, co lubią, a czego nie lubią, to nie oglądają. I nie muszę pomstować przy tym, komentując newsy czy recenzje, że za dużo tego, czy za mało tamtego, bo dzisiaj akurat można prowadzić telewizyjny żywot, zupełnie ignorując nieinteresujące nas odcinki ramówki. Nie tyczy się to, oczywiście, kina, bo tam jednak trudno się od superbohaterszczyzny uwolnić. A choć daleko mi do żarliwego apologety Marvel Cinematic Universe z klapkami na oczach, skłamałbym, mówiąc, że nie podobają mi się kolejne jego odsłony, bynajmniej. Bo przecież dla kinomana, któremu poszczęściło się być także i komiksiarzem, to istny raj, zjawisko fenomenalne o skali dotąd niespotykanej i tylko głupiec zbywałby je machnięciem ręki. Lecz zostawmy jednak kino, co do którego Kevin Feige ma pomysły na milion lat do przodu. Za to na telewizję chyba nikt pomysłu nie ma. Niby jest Jeph Loeb, który też łeb ma nie od parady – facet napisał przecież nie tylko Długie Halloween, ale i fabułę Commando – lecz sytuacja jest tutaj skomplikowana o tyle, że nie ma jednej, spójnej linii programowej, niektóre seriale teoretycznie upchnięto pod parasol MCU, inne nie, a każda stacja chce mieć swojego Marvela.
Źródło: Netflix
Zresztą jaki jest status quo, każdy widzi i było to wałkowane nie raz i nie dwa, dlatego przejść można od razu do konkluzji, że jedynie Netflix, między innymi z uwagi na wielość posiadanych licencji, stworzył jednolity i rozpoznawalny styl. I teraz, kiedy hula drugi sezon Marvel's Jessica Jones i powoli rozpoczyna się kampanię promocyjną drugiej serii Luke Cage, należałoby pewnie zadać sobie pytanie, czy aby nie patrzymy na rytualne pożeranie własnego ogona. Bo o ile kopiowanie opracowanych przez siebie rozwiązań, formalnych i fabularnych, uchodzi na sucho MCU, tak przy serialu telewizyjnym rzecz jest cokolwiek utrudniona. Składają się na to rozmaite czynniki, które nie tak znowu trudno wyróżnić, a pierwszy z brzegu to, rzecz jasna, serialowa forma. Powtarzające się narzekania na komiksowe seriale Netflixa, wytykające im pewną rozwlekłość nie są bezpodstawne i chyba jedynie Punisher – generalnie będący pewnym odświeżeniem formuły – zachował równy rytm przez prawie cały sezon. Netflix zatrudnia tęższe głowy niż moja, które ślęczą nad rzeczonymi serialami, dlatego nie będę udzielał tutaj rad odnośnie do budowania struktury scenariusza, ale mogę powiedzieć jedno, od serca: przyśpieszcie, cholera, tempo. Można by rzec, że to rozleniwienie bombastycznymi filmami kinowymi, które jednak każdorazowo oferują dwie godziny eksplozywnych atrakcji, lecz nie o to akurat chodzi. Portrety psychologiczne postaci z MCU budowane są, mówiąc ogromnymi skrótami, zwykle poprzez to, co dana osoba robi, a nie to, co mówi i ten, niejako wymuszony konwencją, niekiedy pretekstowy zabieg został przeniesiony na grunt seriali Netflixa. Ktoś się oburzy - „Ale jak to, przecież oni tam cały czas gadają!”. Owszem, ale są to częstokroć dialogi deklaratywne i rozmaite spulchniacze tłumaczące akcję z ekranu, niewykraczające dalece poza kadr. Robi się zaś zbyt mało. Istnieje ku temu przyczyna.
fot. Netflix
Licencje Marvela są obwarowane pewnymi restrykcjami, które dotyczą nie tylko głównej osi fabularnej, ale i charakteru danych postaci – szczególnie pierwszego planu; z resztą można sobie pofolgować – stąd ich ewolucja przebiega tak, a nie inaczej, może niekoniecznie zgodnie z komiksowym pierwowzorem, lecz dochowując mu wierności na poziomie tożsamościowym. No ale o to się dąsaliśmy latami, że Dolph nie miał czachy, a gdzie indziej coś tam pozmieniali. Ba, sam narzekałem. I nie twierdzę, że źle się dzieje, bo nareszcie mamy rzeczy idealnie oddające klimat uwielbianego komiksu; ale trzeba pamiętać o jednym – taka wymiana też kosztuje. Bo seriale Netflixa po trosze hamowane są rozległością komiksowego uniwersum, to maleńki wycinek ogromnego świata i Jessica, Matt i reszta nie mogą przekroczyć granicy tego swojego poletka, które im nakreślono na mapie ogromnego świata. Nie mogą spotkać tej czy innej postaci z przepastnego katalogu amerykańskiego wydawnictwa (a są ich tysiące), nie pozwala im się na szereg rzeczy, co jest do pewnego stopnia zrozumiałe. Lecz o ile zabieg ten sprawdza się w filmach kinowych, gdy mamy z kimś do czynienia przez dwie godziny, a w sequelu chcemy nadal oglądać tego samego gościa, tak serial rządzi się innymi prawami. W sezonie szóstym mało co zostaje z pani poznanej w sezonie pierwszym. O ile w przypadku kina „więcej tego samego” jest jak najbardziej usprawiedliwione, tak telewizja musi się zmieniać. Czy Netflix znajdzie wyjście z sytuacji? Ale chwila, mamy dopiero drugie sezony poszczególnych tytułów. To jeszcze wcześnie, jeszcze jest czas, lecz nie da się, powtarzam się jak zdarta płyta, zignorować faktu, że zebrane do kupy, wszystkie te seriale to długie dziesiątki godzin podobnej do siebie telewizji. Dlatego ucieszyłem się ze wspomnianego już Marvel's The Punisher, który funkcjonuje niejako w oderwaniu od nowojorskiego rdzenia.
fot. Kremer Johnson
Ucieszyłem się nawet ze znienawidzonego powszechnie Iron Fist, dlatego zatrzymam się przy nim na moment, tak dla hecy. Serial ten to znakomity przykład, bo wyważa proporcje pomiędzy stroną obyczajową a superbohaterską i nie ma tam waty (poza scenami retrospektywnymi), praktycznie wszystkie dialogi, nawet te krytykowane spotkania zarządu, popychają akcję do przodu. Postacie orbitujące wokół Danny'ego służą jako odbicia poszczególnych stron dopiero odkrywanej przezeń tożsamości, co skłania Randa do ciągłych konfrontacji z samym sobą. Ale nasz jasnowłosy bohater to tabula rasa, widzimy, jak postać dopiero pisze się na naszych oczach. Dlatego kończę, zanim zostanę zlinczowany, następującą konstatacją, bo czuję się cokolwiek głupio, czepiając się przecież dobrych seriali, a kwestia, czy opatentowany przez Netflix przepis na superbohaterszczyznę nie zaczyna się spierać jest otwarta. Bo nawet przy założeniu, że z serialu na serial jest coraz lepiej, dopieszcza się szczegóły, wyrównuje tempo i cyzeluje detale, nadal czekam na jakiś element szaleństwa, coś nieprzewidywalnego, na ten wyczekiwany przeze mnie, zdecydowany krok naprzód. Netflix znalazł wygodne miejsce, aby przystanąć i rozkoszować się widokiem, ale liczę, że nie spocznie na laurach, tylko złapie oddech i ruszy dalej. Zdaję sobie jednak sprawę, że to narzekanie sytego kinomana i komiksiarza, dlatego kończę biadolić i odpalam kolejny odcinek. Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj