Przytoczony cytat to przykład niczego innego jak „chandleryzmu”, pełnej goryczy i ironii błyskotliwej frazy autorstwa Raymond Chandler, jednego z najsłynniejszych pisarzy czarnego kryminału, twórcy legendarnej już postaci detektywa Philipa Marlowe'a. Jak donoszą zagraniczne media, istnieją spore szanse, że znów będziemy mogli podziwiać na ekranach jego nostalgiczne, wzbogacone o nieoczywisty humor „uniwersum w kolorze noir”. Głosy zza hollywoodzkiej kurtyny donoszą, że literackie historie, które powołał do życia Chandler, wypełnione typami spod ciemnej gwiazdy, kobietami, którym lepiej nie ufać, zbrodnią, korupcją, krajobrazami mrocznych miast i melancholijną aurą powrócą na ekran. Tym razem zamiast kultowej kreacji Humphrey Bogart w roli na poły dekadenckiego samotnika i wyklętego detektywa prawdopodobnie zobaczymy Liam Neeson. Niestety (lub na szczęście, znając niechlubne artystyczne drogi i bezdroża przeczesywane przez remaki) sama historia nie będzie dotyczyć żadnej z zekranizowanych już powieści Chandlera, ale stworzonej przez niejakiego Benjamina Blacka kontynuacji z 2014 roku The Black Eyed Blonde. Ów głos z Hollywood uruchomił u mnie całą serię wyobrażeń o uwspółcześnionej wersji Marlowe'a, przypomniałam sobie przy tym najlepsze kreacje Neesona, zwłaszcza te sprzed okresu nieustających pogoni za porywaczami. Mimo ogromnego sentymentu do Bogarta, nauczona chociażby Batmanami Nolana czy rolą Daniela Craiga w tak zwanych „nowych Bondach”, podchodzę do podobnego odświeżania z optymizmem. Moje obawy dotyczą jedynie atmosfery, która, obserwując filmowe tendencje towarzyszące odtwarzaniu klimatu noir, może zyskać przerysowany, nawet wpadający w kicz koloryt. Oczywiście nie wszystkie nakręcone do tej pory czarne kryminały są arcydziełami kinematografii, lecz stworzone przez nie klisze i zobrazowane wyróżniki gatunkowe zawieszają poprzeczkę całkiem wysoko. Wydaje się, że wzór bohatera stworzony przez Bogarta w The Big Sleep jest nieprzemijającym symbolem czasów gorzkiego romansu, tragicznych, ale prawdziwych (acz zdegenerowanych) uczuć i, w końcu, przenikliwej oceny świata i ludzi, zarazem brutalnych, jak i świętych.
Wielki sen/fot. materiały prasowe
Fakt, że dywagacje o dawnych ekranizacjach prozy Raymonda Chandlera zachęcają do nostalgicznego spojrzenia na dotychczasowe osiągnięcia kina noir, nie powinien zaskakiwać. Czarny kryminał jest bowiem przede wszystkim nostalgicznym obrazem fantazji, przeszytym dreszczem, lękiem, subtelną ckliwością i tęsknotą za tym, co minione. Analizując adaptacje powieści Chandlera trudno wyobrazić sobie dzieło, które odchodzi od narracyjnych założeń autora bardziej niż The Long Goodbye w reżyserii Roberta Altmana z 1973 roku, będąc przy tym utworem doskonale oddającym ducha powieści. Akcja zostaje przeniesiona z czarno-białych czasów wielkiego kryzysu i korupcji w Stanach Zjednoczonych do kolorowej, kontrkulturowej Ameryki lat siedemdziesiątych. Główny bohater traci swój tragiczny rys, jest człowiekiem z pozoru przypadkowo zaplątanym w serię niezrozumiałych wydarzeń. Jednakże wybrzmiewa tam błyskotliwy humor amerykańskiego pisarza (jego swoiste porte parole gra Sterling Hayden). Innym, prawdziwym wzorem do naśladowania i swoistą apoteozą kina noir jest wspomniany już Wielki sen z 1946 roku w reżyserii samego Howard Hawks, złotego dziecka Hollywood. Bogart z nieodłącznym petem w ustach, odpowiadający półsłówkami, ironiczny, cyniczny, tajemniczy i szalenie urzekający snuje się po ulicach Los Angeles, miasta molochu, niczym jeden z jego mrocznych cieni i strażników. Aktor znany z chyba najsłynniejszego kryminału noir wszech czasów , The Maltese Falcon, w Wielkim śnie umacnia swój wizerunek zblazowanego amanta, ostatniego sprawiedliwego, budując w Fabryce Snów kolejny „oniryczny pomnik” minionych czasów. W powieściach Chandlera wyraźnie zarysowuje się jasny podział między zepsuciem a sprawiedliwością. Ze smutkiem patrzymy na społeczną degrengoladę oraz ubolewamy nad niemożnością odnalezienia czystej i szczerej miłości. Humorystyczne akcenty podkreślają wykoncypowany charakter literackiego uniwersum, zaplątanego w pozory niejednoznaczności, która to mimo wszystko stanowi element decentralizujący społeczne poczucie bezpieczeństwa. Film, oglądany zwłaszcza ze współczesnej perspektywy, dodaje do opowieści jeszcze więcej nostalgii. Miejski moloch przeraża, odrzuca, ale jak „kobieta fatalna” zniewala i uwodzi. Wsłuchując się w zgrabne dialogi i śledząc ciekawą intrygę, mimochodem przenosimy się na brudne ulice, pełne zaplutych zaułków, gdzie praktycznie za każdym rogiem czeka na nas okazja do bijatyki, a zapach z kawiarni jest tak silny, że jak pisze Chandler – „można by na nim postawić garaż” (sic!).
Żegnaj laleczko/fot. materiały prasowe
Wśród kilku prób filmowych mierzących się z dziełami Chandlera wspomnienia jest warta także adaptacja powieści Żegnaj laleczko. Książka doczekała się dwóch ekranizacji. Pierwszą wyprodukowano w 1944, czyli już cztery lata po premierze powieści (wariacją na jej temat był także nieco młodszy The Falcon Takes Over, jednak film nie odbił się od hollywoodzkich wzgórz szerokim echem). W rolę Marlowe'a wcielił się Dick Powell, aktor znany głównie z musicali. Między innymi dlatego, aby nie budzić skojarzeń z filmem muzycznym, tytuł pierwowzoru zmodyfikowano z Farewell, My Lovely na Murder, My Sweet. Dużo ciekawszą adaptacją jest jednak Farewell, My Lovely, przypadająca na czas filmowej „mody na retro”. Nie najmłodszy już Robert Mitchum nadał postaci Marlowe'a nowy rys. Przeważnie ukazywany w myśl Chandlera jako trzydziestokilkuletni detektyw, w wersji reżyserowanej przez Dicka Richarda dał się poznać jako zmęczony życiem, pozbawiony młodzieńczych ideałów, lecz wciąż wierny swoim moralnym osądom „ostatni sprawiedliwy”. W filmie partneruje mu kusząca i niebezpieczna Charlotte Rampling. Lata 70. przyniosły też kolejną adaptację Wielkiego snu, także z udziałem Roberta Mitchuma, jednak stojący za kamerą Michael Winner, reżyser znany chociażby z serii Życzenie śmierci z Charlesem Bronsonem, nie zdołał powtórzyć, ani niestety zbliżyć się do nostalgicznego majstersztyku Hawksa, tworząc jedynie film poprawny i umiarkowanie atrakcyjny fabularnie. Wszystkie wymienione tytuły potwierdzają jednak jedno: bogactwo możliwości realizacyjnych, które daje literatura Chandlera. Jego niemożliwy do podrobienia, wzbogacony humorem styl i budzące dreszcz intrygi sprawiają, że nadal cieszy się on rzeszą wiernych fanów, którzy, jak ja, z nostalgią, wyobrażając sobie osnute mgłą ulice Los Angeles i powłóczyste spojrzenia pięknych i niebezpiecznych kobiet, sięgają na zakurzoną półkę, by przebudzić Marlowa z „wielkiego snu”. Mam nadzieję, że współcześni filmowcy uczynią niebawem to samo.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj