Labirynt próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak daleko może posunąć się człowiek, gdy jest postawiony w bardzo dramatycznych okolicznościach. By dowiedzieć się, jaki jest to film, zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Z Terrencem Howardem i Marią Bello rozmawiamy o przygotowaniach do wymagających emocjonalnie ról w Labiryncie, o pracy na planie oraz o ich pełnych wzlotów i upadków karierach. Wywiadu dla Hatak.pl udzielili podczas festiwalu filmowego w Toronto. 

ANNA TATARSKA: W Labiryncie oboje wcielacie się w rodziców, którym porwano dzieci. Wasze postaci są w rozpaczy, cierpią. Jak buduje się taką rolę, by nie pozwolić koniecznym do gry trudnym emocjom zaburzyć swojego prywatnego spokoju psychicznego?

MARIA BELLO: Sama myśl, że coś złego przytrafia się dziecku, to najczarniejszy sen każdego rodzica. Wyobrażam sobie, że zaginięcie dziecka może być gorsze niż jego zamordowanie. Wieloletnia nieobecność, niemożność ustalenia, co się z nim dzieje, czy w ogóle żyje... przecież w każdej chwili ktoś może robić mu krzywdę, zadawać ból, torturować... Nie jestem w stanie sobie tego nawet wyobrazić. Kiedy pracowałam nad tą postacią, starając się stworzyć wiarygodny obraz matki cierpiącej po stracie dziecka, nie mogłam myśleć o moim własnym synu. Zawsze powtarzam, że dzień, w którym się urodził, był jednocześnie najlepszym i najgorszym w moim życiu. Zrozumiałam wtedy, że nigdy nie pokocham nikogo mocniej. I że nie mogę zrobić nic, by uchronić go przed bolesnymi lekcjami, jakie da mu kiedyś życie. Cierpienie, rozczarowania, złamane serce... to wszystko na niego czeka. Gdybym pracując nad rolą dopuściła myśl o nim do siebie, nie mogłabym grać, tak bardzo byłoby to bolesne. Ale wyobrazić sobie siebie w tej sytuacji nie było trudno, bo na planie były dzieciaki, które grały nasze filmowe dzieci. Te "sztuczne dzieci" szybko stały się częścią naszego życia. Terrence bardzo się z nimi zaprzyjaźnił.

TERRENCE HOWARD: Myślę, że producenci i asystent reżysera doskonale zaplanowali pracę na planie, bo od momentu, w którym dziewczynki zostają porwane, ani razu już ich nie widziałem! Polubiliśmy się i to "zniknięcie" pozostawiło po sobie uczucie pustki. Ich przyczepy wciąż stały tam gdzie wcześniej, ich imiona widniały na drzwiach, ale nie słyszałem już ich śmiechu. [Pracując nad rolą] nie musiałem szukać emocjonalnych analogii w swoim życiu prywatnym, bo autentycznie tęskniłem za tymi dziewczynkami, zdążyłem się bardzo z nimi zżyć. Podczas zdjęć moja własna córeczka wysłała mi list, a na kopercie napisała tylko "tatuś". Nosiłem go ze sobą, ale nie otwierałem. Myślę, że są na świecie rodzice zaginionych dzieci, którzy nie zdążyli dać im zakupionego dla nich prezentu i wierzą, że jeśli to pięknie zapakowane pudełeczko pozostanie nietknięte, to ich pociecha wróci do domu i będzie mogła otworzyć je sama. Taki amulet...

Mario, Twoja postać jest całkowicie pasywna. Z każdym kolejnym dniem coraz głębiej zatapia się w cierpieniu i apatii, nie reaguje, nie podejmuje działań. Jak postrzegasz jej zachowanie?

MB: Żadna z rodzicielskich reakcji, jakie obserwujemy w filmie, nie wydaje mi się właściwa. Ale sądzę, że każdy z nas ma w sobie wszystkie z tych czterech emocjonalnych profili, jakie reprezentują filmowi rodzice. Ja sama pewnie zachowałabym się podobnie do Grace; takie wydarzenie dosłownie zwaliłoby mnie z nóg. Kiedy oglądałam wywiady z rodzicami porwanych dzieci, zauważyłam, że większość z nich zachowuje się jak zombie. Przysięgam, oni wszyscy są nafaszerowani chemią, bo bez niej nie byliby w stanie przetrwać! Rozumiem, dlaczego moja postać pozwala uwięzić się cierpieniu. Przez cały tydzień, a tyle trwa akcja, ani razu się nie przebiera. Wierzy, że jeśli zaśnie, to po przebudzeniu wszystko będzie jak dawniej, a jej córeczka wróci.

Wspomniałaś o stroju swojej bohaterki. Moją uwagę zwróciła także sugestywna, ale realistyczna charakteryzacja.

MB: No cóż, niektóre z sińców pod oczami były prawdziwe. Kiedy poprzedniego wieczoru trochę popiliśmy, charakteryzator nie musiał się zbytnio starać. Za to wkurzał się na mnie, kiedy się wysypiałam, bo wtedy miał sporo pracy.

TH: U mnie było tak samo. Krótki sen cieszył charakteryzatora - "O, widzę, że noc była ciężka. Doskonale! Wykonałeś pracę za mnie!".

Brzmi jakbyście ćwiczyli techniki pozbawiania się snu, podobnie jak Hugh Jackman?

TH: Może nie było aż tak, ale godziny pracy na planie rzeczywiście bywały dziwne. Denis (Villeneuve, reżyser - przyp. red.) nigdy nie robi nic na siłę. Jeśli wykreowanie odpowiedniej chemii i uchwycenie pożądanego momentu ma zająć na przykład cztery godziny, nie jest to dla niego problem, będzie spokojnie czekał. Podobną filozofię wyznaje Roger Deakins (operator filmu - przyp. red.). Jest bardzo precyzyjny, wymagający i bywa, że długo czeka na właściwe światło. Na planie często zdarzało nam się spędzać 5-6 godzin w przyczepie, czekając na zdjęcia, a potem nagle pojawiały się odpowiednie okoliczności i musieliśmy zagrać, mając na to 40 minut. I z powrotem do przyczepy... W takich warunkach trudno o regularny sen!

MB: Najważniejsze było światło. I dzięki Bogu! Oglądając film, cały czas myślałam o tym, jak doskonale poradził sobie Roger. Odcienie szarości, niebieskiego, nasycenie kolorystyczne zapierają dech w piersiach.

TH: Czy w filmie w ogóle kiedykolwiek pojawia się słońce?

MB: Nie wydaje mi się. Tłem jest tu niezmiennie szare, ciężkie niebo. To robi ogromne wrażenie.

[image-browser playlist="587722" suggest=""]

Co jeszcze wyjątkowo spodobało się Wam w tym filmie?

TH: Muszę przyznać, że jeszcze go nie widziałem, ale...

MB: Chcę tam być, kiedy będziesz go oglądał po raz pierwszy, żeby patrzeć, jak podskakujesz w fotelu!

TH: Zapraszam, chętnie obejrzę z Tobą na kolanach. Wygląda na to, ze wskazane będzie również przytulanie i uspokajanie...

MB: Żebyś się nie zdziwił! Oglądałam go w sali Warner Brothers z moją przyjaciółką. Towarzyszył nam barczysty ochroniarz. W pewnym momencie Claire go złapała i zaczęła ciągnąć w stronę siedzeń. "Czy mógłbym wiedzieć, co pani robi?" - zaoponował. "Bardzo proszę, żeby pan po prostu przy mnie usiadł" - błagała. I tak przesiedziała resztę seansu, wbijając mu paznokcie w ramię. Ten film zabiera widza na przejażdżkę po naprawdę wyboistej drodze...

TH: Tak, Labirynt to na pewno obraz, po którym w naszych głowach kłębią się pytania. Czy pacyfista może skrzywdzić inną istotę ludzką? Do czego zobowiązuje bycie człowiekiem? Jak wolno lub nie wolno zachować się, kiedy okoliczności stają się dramatyczne?

Oboje macie za sobą bogate kariery, pełne wzlotów i upadków. Czy z czasem człowiek uczy się sobie z tym radzić?

MB: To się właśnie nazywa "kariera"...

TH: To tak, jakby przetłumaczyć teorię dualizmu korpuskularno-falowego na życie. Są momenty, gdy jest się na samej górze, a zaraz potem spada w najgłębszą dolinę. Kiedy się wznosimy, jesteśmy tak szczęśliwi i zaaferowani, że zadzieramy głowę, wypatrując szczytu. I kiedy chwilę później następuje naturalny etap "spadania", wciąż patrzymy w górę. Tu pojawia się problem, bo gdybyśmy tylko spojrzeli w dół, to zamiast spadać gwałtownie, bylibyśmy świadomi kierunku, w którym zdążamy i moglibyśmy, jak cząsteczka, nabrać prędkości granicznej. Pozwoliłaby nam ona nie zatrzymywać się w następnym "dołku", a pokonać go siłą inercji. Trzeba tylko umieć patrzeć w odpowiednim kierunku i dać się ponieść nurtowi, wierząc, że rzeka, w którą wkroczyliśmy, bezpiecznie poniesie nas aż do oceanu...

MB: Znam wielu ludzi w tej branży, którzy koncentrują się tylko na "tu i teraz". Ich życie prywatne, czy w ogóle życie poza pracą, nie istnieje. Jak mają potrafić wlać w grane postaci duszę i emocje? Skąd mogą brać wiedzę, co to jest, skoro nie żyją w prawdziwym świecie?

TH: Teraz nareszcie wiem, kim jestem. Cieszę się ze wszystkich poniesionych w życiu porażek i ze wszystkich sukcesów, które dopiero nadejdą. Taki jest naturalny tok życia i wreszcie nauczyłem się to akceptować.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj