Stań przy mnie to film, który okazał się rewelacją 1986 roku – sukcesem frekwencyjnym, artystycznym oraz finansowym. Dzieło Roba Reinera, które kosztowało 8 milionów dolarów, zarobiło 52 miliony dolarów. Za scenariusz adaptowany autorstwa Bruce’a A. Evansa oraz Raynolda Gideona produkcja była nominowana do Oscara, do Złotych Globów zaś w kategorii najlepszy dramat i za najlepszą reżyserię. Film powstał na podstawie opowiadania Stephena Kinga zatytułowanego Ciało, wydanego cztery lata wcześniej w zbiorze Cztery pory roku. Niewiele jednak brakowało, a film w ogóle by nie powstał. Po pierwsze początkowo twórcy spotkali się ze sceptycznym nastawieniem samego Kinga, który nie był zadowolony z adaptacji poprzednich książek, Christine oraz Lśnienia, i nie chciał godzić się na kolejną. Niezainteresowane projektem były też studia filmowe – jak wspominał Bruce A. Evans, wytwórnie dziwiły się - co to za film o dojrzewaniu, w którym nie ma ani jednej dziewczyny i pierwszego pocałunku. Całe szczęście, pomimo trudnych początków, produkcja powstała, a mistrz grozy zamieścił ją na liście swoich ulubionych adaptacji. Przyznam szczerze, że do tej pory nie oglądałam jeszcze Stań przy mnie i z okazji rocznicy postanowiłam to zmienić. Po seansie mogę powiedzieć, iż żałuję, że dopiero teraz sięgnęłam po tę produkcję. Narratorem filmu jest Gordie Lachance, bestsellerowy pisarz powieści grozy, który za sprawą informacji, którą przeczytał w gazecie, przenosi się do czasu swego dzieciństwa – do lata 1959 roku. Jako dwunastoletni chłopiec miał grupę najlepszych przyjaciół i to z nimi przeżył przygodę, która zmieniła go i nadała jego życiu kierunek. Kiedy jeden z jego kumpli proponuje reszcie udział w długiej, zakazanej, lecz pociągającej wyprawie, chłopcy nie mają wątpliwości, że powinni wziąć w niej udział. Grupa przyjaciół wybiera się bowiem po to, by odnaleźć ciało zaginionego niedawno chłopca, czyli innymi słowy – po raz pierwszy zobaczyć trupa. Bohaterowie nie wiedzą jednak, że z tej wyprawy nie wrócą jako ci sami chłopcy. Stań przy mnie jest filmem, który oczarowuje niemalże od początku. Od pierwszych ujęć czuć klimat dobrego, nieco starszego kina. Swą miękką, stonowaną, delikatnie pastelową wizualnością przenosi do magicznych czasów dzieciństwa i zapewnia spotkanie z urzekającymi bohaterami, którzy już od pierwszego pojawienia się na ekranie są w stanie skraść serce oglądającego. To postaci ujmujące –  jeszcze dwunastoletnie dzieciaki, które spotykają się w domku na drzewie i gadają z tym samym zaangażowaniem zarówno o kreskówkach, jak i o obfitych biustach. Mają w sobie tyle dziecięcego uroku i niewinność,  co nastoletniej zadziorność i niepoprawność. Wiedzą, że najlepiej dopiec kolegom, obrażając ich matki, i powtarzają, że „nic nie smakuje tak, jak papieros po kolacji”. Ale Reiner funduje nie tylko powierzchowne spojrzenie na bohaterów. Bo po fazie zabawnego przedstawienia postaci, odsłania ich kruchość oraz ciężar, jaki każdy z nich w sobie nosi. I tak narrator Gordie (Wil Wheaton) zmaga się ze śmiercią brata Dennisa, który był dla rodziców oczkiem w głowie (w przeciwieństwie do samego Gordiego), Chris (River Phoenix), sympatyczny i empatyczny twardziel, z niepochlebną opinią o swojej rodzinie, okularnik Teddy (Corey Feldman) z relacją z ojcem weteranem, o którym wszyscy wiedzą, że zwariował. A i rodzina Verna (Jerry O’Connell) nie należy do wyższych sfer, włącznie z jego bratem chuliganem. Co uczyniło Stań przy mnie klasykiem i co odpowiedzialne było za jego sukces? Przede wszystkim fakt, iż jest to piękny, szczery i ponadczasowy film o dorastaniu. O tym, jak ważni są w tym procesie przyjaciele, jak wiele mogą dać kumple, jeśli chodzi o kształtowanie się osobowości. Często więcej niż rodzice, na których bohaterowie liczyć nie mogą. To wspaniała opowieść o prawdziwej przyjaźni wieku nastoletniego. Jak stwierdza bowiem Gordie jako dorosły pisarz: Nigdy nie miałem już takich przyjaciół jak wtedy, kiedy miałem 12 lat. Chyba jak każdy. To też szczery i poruszający film o utracie niewinności, do której dochodzi w zderzeniu nastoletnich chłopców ze śmiercią. Droga, którą przechodzą bohaterowie, zmienia ich na zawsze. I pomimo chęci, by z niej zawrócić, odwrotu już nie ma. Stań przy mnie świetnie ukazuje, że ważny jest tak cel, jak i sam proces dochodzenia do niego. To prawdziwa Campbellowska podróż, której bohaterowie stają oko w oko z tajemnicą, ze śmiercią, wkraczają do najgłębszej groty, by powrócić z eliksirem. Niczym adepci rytuałów przejścia porzucają swoją dawną, dziecięcą tożsamość i wchodzą na wyższy poziom wtajemniczenia. I tak w zetknięciu ze śmiercią, z niebezpieczeństwem, umierają chłopcy, a rodzą się mężczyźni.
fot. materiały prasowe
+8 więcej
Stań przy mnie opowiada świetną historię i tu oczywiście wielki wkład miał Stephen King, który napisał opowiadanie Ciało, bazując na swoim dzieciństwie, ale ogromne zasługi należą także do autorów adaptacji, wspomnianym już wcześniej Bruce’owi A. Evansowi oraz Raynoldowi Gideonowi, którzy przy pracy nad scenariuszem wykonali kawał naprawdę dobrej, profesjonalnej roboty. Już sam fakt, iż King nazwał swego czasu film Reinera najlepszą adaptacją czegokolwiek, co napisał, zachęca do sięgnięcia także i po wyjściowy materiał – opowiadanie z 1984 roku, i szukanie różnic, skrótów, zmian. Nie mogłam się więc oprzeć i po seansie filmu przeczytałam Ciało Kinga. Widać, że twórcy pozostali wierni duchowi oryginału. Oddana została bowiem kwintesencja opowiadania, jej duch, a przez zabiegi filmowe stworzono wyjątkowy klimat. Scenarzyści i jednocześnie producenci Stań przy mnie, wiedzieli, jak skrócić opowieść, by jednocześnie niczego jej nie odebrać, a dodać wymaganej przez film dramaturgii. Niektóre kluczowe sceny zostały więc istotnie zmienione dla dobra filmowej opowieści. Samo zaś zakończenie Stań przy mnie wzrusza tak, jak kino wzruszać powinno, i wywołuje emocje, którą budzą tylko dobre, prawdziwe, szczere produkcje. Po seansie chce się stwierdzić, że po to właśnie jest sztuka kinematografii. Dodatkowo Stań przy mnie oczarowuje kwestiami czysto filmowymi – voyerystycznymi ujęciami, lokacjami w oregońskich plenerach, błękitem nieba, zielenią lasów, ikonografią małego miasteczka lat 50. Klimatem swobody, jaki nie raz towarzyszy nastoletnim bohaterom, obserwacją ich spotkań z naturą – rozumianą jako przyroda, natura świata, życia i ich samych. W produkcji bardzo dobrze wypadło przekazanie małych olśnień, których doświadczają nastoletni bohaterowie. Ogromnym plusem filmu jest też rock’n’rollowy soundtrack, na który składają się piosenki z lat 50. i 60. W dziele usłyszymy też m.in. takie piosenki jak Stand By Me Bena E. Kinga (od której zaczerpnięto tytuł filmu), Everyday Buddy’ego Holly, Lollipop Beverly Ross, a przeboje te towarzyszą nam jeszcze długo po seansie. Pomimo zaś tego, że film opowiada czasami o sprawach bardzo poważnych, to jest w nim pewna lekkość oraz humor, a podczas jego trwania można się zaśmiewać wspólnie z bohaterami.
fot. materiały prasowe
Rewelacyjne są też kreacje dziecięcych aktorów i sam dobór odtwórców ról Gordiego, Dennisa, Chrisa, Teddy’ego i Verana. Choć proces castingu, jak po latach wspominali twórcy, był bardzo długi, to udało się odnaleźć młodych aktorów, którzy także charakterologicznie byliby podobni do swych bohaterów. Było to dla twórców ważne, ponieważ dwunastolatkowie nie mają warsztatu dorosłych artystów i granie bohaterów odmiennych od nich samym mogłoby być niepotrzebnym wyzwaniem. Kreacje Rivera Phoenixa, Wila Wheatona, Coreya Feldmana, Jerry’ego O’Connella czarują więc swą naturalnością, autentycznością. Za to odpowiedzialny był też sam reżyser oraz jego prowadzenie aktorów, ale po części także i wyjściowy pomysł Reinera. Jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do filmu twórca dał chłopcom dwa tygodnie, by lepiej się poznali  i zaprzyjaźnili. Jak wspominają producenci, sam reżyser był na planie niejako piątym chłopcem – tak świetne miał podejście do młodych aktorów. Potrafił doskonale wytłumaczyć im sceny i emocje, jakie mają odegrać, a efekt tego widoczny jest na ekranie. Uwagę w filmie kradnie oczywiście nastoletni River Phoenix, który zyskał popularność już po premierze Stań przy mnie. Jak wspominał Reiner, młody aktor poruszył go już na przesłuchaniach do produkcji. Oglądając kreację tak młodego Phoenixa, fakt przedwczesnej śmierci tragicznie zmarłego aktora zasmuca podwójnie.  35. rocznica premiery filmu Stań przy mnie to doskonała okazja, by nadrobić tę produkcję. Ta uniwersalna opowieść o dorastaniu i przyjaźni zapewnia wiele uśmiechu, wzruszeń, a jednocześnie przynosi przyjemne uczucie nostalgii i tęsknoty za wyjątkowymi przyjaźniami z czasu dzieciństwa i młodości. Dodatkowo film Reinera po ponad trzech dekadach od powstania udowadnia, że dobre historie nie starzeją się nigdy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj