Las Vegas nie zagląda w metryki. Niezależnie, czy wieczór spędza się, bawiąc wnuki w małym domku na przedmieściach, czy wymykając się z mieszkania nowo poznanej w barze damy, jedno jest pewne – gdy najlepszy kumpel porzuca stan kawalerski, jedyny oczywisty kierunek to Miasto Grzechu. Billy (Michael Douglas), Archie (Morgan Freeman), Paddy (Robert De Niro) i Sam (Kevin Kline) to przyjaciele od dziecka i absolutnie zgrani na wszystkich płaszczyznach kompani, którzy choć pierwszą młodość mają już dawno za sobą, nadal wiedzą, co to impreza na poziomie i jak potrafi sponiewierać.
Kto jednak spodziewa się pana młodego na dachu i nagiego gangstera w bagażniku w wykonaniu garstki seniorów, może poczuć się zawiedziony. Last Vegas, które niedawno weszło na ekrany naszych kin, to bardziej czarująca komedia o potędze męskiej przyjaźni i wewnętrznej dojrzałości niż ostra jazda bez trzymanki w stylu "co dzieje się w Vegas, zostaje w Vegas". Jest lekko, zabawnie i niezobowiązująco. Chwały zgromadzonej obsady z kolei nie oddaje chyba nawet słowo "doborowa". I choć plejada sław położyła niejeden film i przez lata była sztandarowym przykładem, że więcej nie zawsze znaczy lepiej, w Last Vegas spisuje się znakomicie. Czwórka gentlemanów, która zna swoją wartość i czerpie mnóstwo frajdy z występowania razem na dużym ekranie, serwuje nam radosną i sympatyczną opowiastkę o paczce starych przyjaciół. Jeśli nadal wahacie się przed kolejną wizytą w hazardowym raju z fontannami Bellagio w tle, Last Vegas przestawia pięć powodów, dla których warto spojrzeć przychylnym okiem na ten przybytek światowej rozrywki: Douglasa, Freemana, De Niro, Kline'a i prawdziwą męska przyjaźń.
Neonowe Las Vegas, pomimo oczywistych atrakcji typu dyskusyjnie odziane damy czy efektowne kasyna co krok, nie wydaje się jednak być podręcznikowym przykładem na spędzanie emerytury idealnej. Brytyjski reżyser John Madden w swoim filmie Hotel Marigold poszedł o krok dalej i swoich znudzonych otaczającymi realiami bohaterów wysłał do... Indii. Film Maddena tętni niezaprzeczalnym urokiem głównie dzięki doskonale dobranej obsadzie. Do rozpadającego się hotelu w Indiach, który w reklamowych folderach figuruje jako opływający we wszelakie luksusy, Madden zaprosił śmietankę brytyjskich aktorów. Mamy więc bondowską M, czyli Judi Dench; znaną młodszemu pokoleniu jako profesor McGonagall Maggie Smitch i Billa "nie kupujcie narkotyków, zostańcie gwiazdami pop, a dostaniecie je za darmo" Nighy. To jednak ledwie część obsady.
Hotel Marigold to kolejny przykład na to, że jeśli ktoś na tym globie potrafi zrobić ciepły i bezpretensjonalny film bez gryzącej w gardło tony lukru, to są to właśnie Brytyjczycy. Przygody grupki emerytów raczej nie wywrócą niczyjego światopoglądu do góry nogami ani nie zmuszą do dumania nad własnymi uczynkami, jednak ich bezsprzeczny urok to kuksaniec wymierzony wszystkim, którzy poszukiwania miłości czy przyjaźni przypisują jedynie dwudziestolatkom. Madden stworzył wręcz przykładowy model kina serdecznego i przyjemnego, ale kompletnie pozbawionego wewnętrznej iskry i blasku. A szkoda – bo z tak doskonale dobranej obsady można było wycisnąć więcej niż tylko parę żarcików w ładnych okolicznościach indyjskiej przyrody.
Podczas gdy dla jednych emerytura to błogie lenistwo i beztroskie hasanie po dzikich plażach, inni poświęcają ten czas na rozwój nowych pasji - na przykład kręcenie filmów. Dustin Hoffman, który w latach 70. zaliczył drobny romans z reżyserką, po dziesięcioleciach spędzonych na planie filmowym jako aktor postanowił jeszcze raz oddać się drugiej stronie kamery.
Jego Kwartet to pełna pasji opowieść o organizacji pewnego wyjątkowego koncertu w domu spokojnej starości dla śpiewaków operowych. I znów mamy błyskotliwy i lekki film o przemijaniu, który zamiast na melodramatycznym odcięciu od świata i oczekiwaniu na nieuniknione, skupia się na niesłabnącej chęci życia i czerpania przyjemności z każdej chwili. Dodajmy do tego inteligentne dialogi plus świetną obsadę (rewelacyjny Billy Conolly), a otrzymamy serdeczną opowieść o pasji, która napędza nas do działania niezależnie od wieku. Hoffam pokazuje również, że jeśli jakiś temat zasługuje na inteligenty humor i potraktowanie z dystansem, to jest to właśnie jesień naszego życia. Bez zbędnego zadęcia, za to z puszczeniem oczka do publiki – bo kto powiedział, że w jakimś wieku nie przystoi już realizować się w tym, co lubimy najbardziej?
Jeśli jednak wizja spokojniej starości spędzonej przy kominku na bujanym fotelu nie wydaję się być za bardzo pociągająca, Robert Schwentke proponuje alternatywę. Też jest dostojnie, też elegancko, tyle że z efektownymi wybuchami w tle. Wyobrażacie sobie własną babcię, która zanim podsunie wam kolejny smakołyk pod nos, wpakuje kulkę w łeb oprychowi czyhającemu na wasze życie pod oknami jej, wydawałaby się spokojnego, domku? Jeśli nie, to zrealizowany w 2011 Red powinien znaleźć się na waszej liście filmów do zobaczenia.
Zamiast sentymentalnego rozliczenia z przeszłością otrzymujemy porywającą historię emerytowanych agentów CIA, którzy muszą reaktywować dawny zespół, by uniknąć całkiem sporych kłopotów. Red to kino akcji w najlepszym tego słowa znaczeniu, gdzie bohaterowie – choć posunięci wiekowo i cieszący się w pełni zasłużonym odpoczynkiem – nadal wiedzą, gdzie uderzyć, by zabolało najbardziej. Dużo tu beztroskiej rozrywki, ironicznego humoru i zabawy aktorów z przydzielonymi rolami. To właśnie obsada sprawia, że Red kupuje się w całości i domaga dokładki – uroczą Helen Mirren, która słodkim głosem oznajmia, że zajmuje się zabijaniem ludzi, można by oglądać godzinami.
Oparte na komiksie Warrena Ellisa porachunki emerytów okazały się na tyle efektowne, że doczekały się nie mniej radosnej kontynuacji i słodkiej obietnicy powstania trzeciej części. Taki flirt z konwencją wystarczył, by nie tylko zjednać sobie serca widzów i stać się jednym z kinowych hitów, ale i zwrócić uwagę na duet sensacja plus sporo dystansu, bo to nad wyraz zgrabne połączenie. Red to też pewien ukłon w stronę kina akcji – nie trzeba być młodocianym herkulesem z parą karabinów maszynowych w dłoniach, by w spektakularny sposób skopać parę tyłków.
I jak to w końcu jest z tą starością? Filmowe przykłady pokazują, że pomimo zniszczonej cery i chrupania w kościach, chyba jeszcze nie najgorzej. Po setkach filmów, które w bardziej lub mniej udolny sposób pokazują pierwsze młodociane zderzenia z rzeczywistością, pora na kino traktujące o prawdziwych życiowych ekspertach. Kino, w którym bohaterowie niekoniecznie właśnie skończyli studia i zainwestowali w pierwszy samochód, to nadal te same, niezmienne wartości: miłość od pierwszego wejrzenia, pasja czy przyjaźń. Tylko trochę więcej zmarszczek.