Moda na "skośnookie" horrory na dobre rozpoczęła się w 1998 roku wraz z przypływem nowej fali filmów z tegoż gatunku. A dokładniej rzecz ujmując - jednego japońskiego dzieła, zatytułowanego Ringu. Produkcja traktująca o nawiedzonej kasecie wideo, której obejrzenie kończy się śmiercią po upływie siedmiu dni od nieszczęsnego seansu, okazała się czymś świeżym i niezwykle pożądanym przez widownię wychowaną na zachodnich obrazach. Na kolejne pozycje pochodzące wprost z Azji nie trzeba było długo czekać. Duże zainteresowanie kinem tego regionu szybko podchwyciło Hollywood, które zaczęło produkować remaki wciąż nowych przecież filmów. Niektóre z amerykańskich wersji niewiele różniły się od oryginału, czego doskonałym przykładem jest The Grudge, do nakręcenia której panowie z Fabryki Snów zatrudnili reżysera pierwowzoru, podobnie jak i część występujących w nim aktorów.
Wszystko jednak ma swój termin ważności. Popularność azjatyckiego kina grozy obecnie drastycznie zmalała, do czego zapewne przyczyniła się wtórność tamtejszych produkcji. Długowłosa zjawa, dla której, jak mawiali złośliwcy, nie było dziury, z jakiej by nie wypełzła, zwyczajnie się widzom przejadła. Naturalnie duchy to nie jedyna tematyka horrorów z Azji, lecz przynajmniej przez Japończyków najchętniej eksploatowana, a co za tym idzie, najwięcej też tego typu filmów przebiło się na rynki zachodnie. Zamiłowanie filmowców z Kraju Kwitnącej Wiśni do sfery duchowej nie wzięło się jednak z powietrza, a związane jest bezpośrednio z samą kulturą tego narodu, w której wiara w zjawiska nadnaturalne od wieków jest czymś powszechnym. Według lokalnego folkloru otaczającą nas przestrzeń współdzielimy z różnymi niepochodzącymi z naszego świata i nierzadko niematerialnymi bytami zwanymi yokai.
Zjawa, która najczęściej nawiedza celuloidową taśmę i straszy swoimi długimi, czarnymi włosami, zalicza się do gatunku yurei i powstaje w efekcie śmierci pod wpływem wielkich emocji. Yurei może stać się bowiem każdy, kto zginął w gniewie, rozpaczy lub zwyczajnie nie dokończył wszystkich spraw na ziemskim padole. Przy takiej genezie powstania tego upiora trudno jest stworzyć horror całkowicie oderwany od dramatu i wątków obyczajowych, dlatego też niemalże każde japońskie (i nie tylko) ghost story oprócz straszenia ma na celu także opowiedzenie jakiejś smutnej i wzruszającej historii. To właśnie ten element najmocniej odróżnia azjatyckie kino grozy od produkcji z USA i Europy. Dla przykładu, w Dark Water Hideo Nakaty momentów znacząco podnoszących widzowi ciśnienie jest niewiele, dużo większy nacisk położono natomiast na dramaty bohaterów. Tak nietypowe podejście do gatunku stało się niezwykle atrakcyjne dla odbiorcy z innego kręgu kulturowego, a także dla szerszego grona kobiet, które w horrorach zaczęły dostrzegać coś więcej aniżeli tylko bezmyślną sieczkę i tanie chwyty typu jump scare.
Chociaż w tajlandzkim, koreańskim czy chińskim kinie grozy yurei nie uświadczymy, nie znaczy to, że w obrazach z tych rejonów podobne motywy nie występują. Mieszkańcy każdego z wymienionych państw są mocno przywiązani do tradycji i uwrażliwieni na świat pozazmysłowy. Wierzą również, że kontakt ze zmarłymi jest możliwy. Różne mogą być nazwy (w Tajlandii odpowiednikiem yurei jest phi tai hong, czyli duch tragicznie zmarłej osoby) oraz legendy związane z daną zjawą, ale sposób ich przedstawienia zawsze będzie bardzo zbliżony - niepewny, powłóczysty krok, zwieszona głowa, długie, opadające na twarz włosy oraz blada cera (niekiedy już w stanie rozkładu). Na tę niepokojącą postać możemy natknąć się w tajlandzkim Shutter, koreańskich Czerwonych pantofelkach lub pochodzącym z Hongkongu Oku. To zresztą nie jedyna cecha wspólna straszaków z Azji, bo łączenie horroru z dramatem lub kinem obyczajowym jest standardem w każdym z wymienionych krajów. Warto zaznaczyć, że w odróżnieniu od Japonii, która przez długi czas odcinała się od reszty globu, a tym samym i zachodnich wpływów (przez co jej kultura jest nawet nie tyle egzotyczna, co wręcz niezrozumiała dla kogoś z zewnątrz), pozostałe regiony oferują zdecydowanie bardziej przyswajalne dla przeciętnego widza filmy. Nie ma w nich tylu dziwactw, które odrzucą niejedną osobę mającą po raz pierwszy styczność z japońską kinematografią. Najprzystępniejsze będą produkcje z Korei Południowej, a to z tego względu, iż kraj ten, będąc jednym z azjatyckich tygrysów, otworzył się na świat zewnętrzny, szczególnie chętnie inspirując się Stanami Zjednoczonymi, a nawet bezpośrednio je naśladując. W efekcie w koreańskim kinie grozy znajdziemy obrazy z podgatunków typowych dla USA, jak chociażby slasher czy survival - "Bloody Reunion", "Bloody Beach", "The Record".
Azjatycki horror to jednak nie tylko wszelkiego rodzaju duchy, ale również brutalne i dosadne kino gore. Najpopularniejszym przedstawicielem tego nurtu u naszych skośnookich braci będzie bez wątpienia japoński cykl "Guinea Pig" zapoczątkowany w 1985 roku. Produkcje z tej serii pozbawione są jako takiej fabuły i stylizuje się je na tzw. filmy ostatniego tchnienia, które mają przypominać zapis prawdziwych tortur i morderstw. Pozycje te mają przede wszystkim szokować, wiec dla wielu widzów mogą stanowić bardzo trudną przeprawę. Popularny aktor Charlie Sheen, gdy w 1991 roku obejrzał drugą część "Guinea Pig", uwierzył, że ma do czynienia z faktycznym kinem snuff, co nawet zgłosił FBI. W konsekwencji reżyser nieszczęsnego obrazu musiał się w sądzie pokazać z rzekomo "zamordowaną" aktorką, aby udowodnić, że całość była jedynie sprawnym pokazem efektów specjalnych. Podobna sytuacja miała miejsce przy okazji innego dzieła wprost z Kraju Kwitnącej Wiśni - "Grotesque" z 2009 roku. Tym razem makabryczny seans zafundował sobie Nicholas Cage, co poskutkowało ponownym zgłoszeniem do władz federalnych i krótkim śledztwem. Nie tylko Japończycy jednak potrafią wzbudzić w widowni niesmak. Koreański "The Butcher" z 2007 roku nie jest może aż tak obrzydliwy jak powyższe dzieła, ale swoją sugestywnością potrafi wywołać silne uczucie dyskomfortu, a to za sprawą kamer umieszczonych na głowach oprawcy i ofiar, które dają iluzję uczestnictwa w faktycznej zbrodni.
Niekiedy dosadna przemoc nie musi być wcale celem samym w sobie, ale może posłużyć jako jeden ze środków do opowiedzenia bazujących na faktach historii. Powstała w Hongkongu seria "Man Behind the Sun" pokazuje bestialstwo japońskich wojsk okupacyjnych na terenie Chin. Badania nad bronią biologiczną i chemiczną niesławnej Jednostki 731 zostały pokazane ze wszystkimi drastycznymi szczegółami. Okropne eksperymenty dokonywane na ludziach na długo zapadną w pamięć, tym bardziej że nie są jedynie wymysłem scenarzystów - swego czasu naprawdę miały miejsce. Wstrząsające, ale i poruszające filmy.
W nurcie gore równie często natrafić można na obrazy, w których człowiek zespala się z maszyną lub też staje mechaniczno-organiczną hybrydą. Wzorcowym przykładem może być tutaj "Tetsuo" Shin'Ya Tsukamoto, stanowiące alegorię coraz większej industrializacji, strachu przed technologią, zależności od elektroniki, samochodów i innych urządzeń, bez których nie potrafimy dzisiaj żyć. Jest to motyw dość chętnie eksploatowany zwłaszcza przez Japończyków.
Nie każda produkcja z gatunku gore musi być w pełni poważna. Niektóre obrazy potrafią być iście wykręcone, pełne absurdalnych pomysłów i nierzadko humoru. Takim przykładem może być "Tokyo Gore Police", które, co ciekawe, jest japońsko-amerykańską koprodukcją. Niedaleka przyszłość, sprywatyzowana policja, powszechne samookaleczenia i cudaczne mutanty w postaci kobiety z krokodylą paszczą zamiast nóg albo osobników z mieczami w miejscu kończyn. Nie ma najmniejszych wątpliwości, Amerykanie tego nie wymyślili. Inną zwariowaną pozycją jest bez wątpienia "The Machine Girl", w której pierwsze skrzypce gra okaleczona przez zbirów dziewczyna. Żądna zemsty nakłada na kikut ręki miniguna i rusza wymierzać sprawiedliwość. Dużo akcji i jeszcze więcej komputerowej krwi, która wręcz leje się strumieniami. To zresztą cecha rozpoznawcza japońskiego gore, oczywiście tego, które nie stawia na realizm. W odróżnieniu od zachodnich produkcji, gdzie posoka występuje mimo wszystko w dość rozsądnych ilościach, tutaj czerwona ciecz tryska z ofiar jak z gejzeru. Cóż z tego, że przeciętny człowiek ma w swoim organizmie zaledwie 5 litrów tego płynu; Japończyków najwyraźniej to nie dotyczy.
A skoro już dotarliśmy do niesmacznych i specyficznych filmów, to nie można pominąć gatunku pinku-eiga, zarezerwowanego wyłącznie dla Japonii. Chociaż biorąc pod uwagę tematykę tychże obrazów może to i dobrze, że nie wychodzą one poza jej granice. Filmy te ocierają się bowiem o ostrą pornografię, ale na tym się nie kończy, a widza czeka perwersja totalna. Gwałty, praktyki sadomasochistyczne i tortury, niekiedy zwieńczone śmiercią ofiary, w tym wypadku kobiety. Przedmiotowe traktowanie płci słabszej jest głównym atrybutem tego właśnie kina. Wiąże się to zresztą z niższą pozycją kobiet w japońskim społeczeństwie. Co prawda spisana po wojnie konstytucja wprowadza równouprawnienie, ale wielowiekowa tradycja robi swoje i nie tak łatwo jest się od niej odciąć. W polemikę z tym krzywdzącym stereotypem starał się wejść Takashi Miike w swoim "Audition", w którym mężczyznom obrywa się za wieloletnie poniżanie kobiet. Pinku-eiga to na zachodnich rynkach raczej rzadkość, jest trudno dostępne i jego amatorom pozostaje jedynie sprowadzanie tych filmów z kraju samurajów. Aby jednak wiadomo było, czego w ogóle szukać, to przedstawicielami tego nurtu są np. "Female Market", "Niku Daruma" czy "All Women Are Whores".
Pora wrócić na obszary względnej normalności i zostawić za sobą ostre gore. Kino grozy z Azji to w końcu także obrazy nastrojowe, zrealizowane z wyrafinowaniem i smakiem. Koreańskie "A Tale of Two Sisters" to właśnie taka perełka z wyśmienitą stroną techniczną i trudną do sklasyfikowania historią. Klimatyczny horror, przygnębiający dramat i psychologiczny portret rodzinny w jednym. Opowieść o cierpieniu, którego nie ukoi nawet czas. W azjatyckich horrorach bardzo często porusza się też problemy natury społecznej, jak chociażby niebotycznie wysokie ceny mieszkań, na które w takim Hongkongu pozwolić mogą sobie tylko nieliczni mieszkańcy. Będące slasherem "Dream Home" pokazuje, czasem w dość zabawny sposób, do czego może być zdolny człowiek pragnący swoich własnych czterech kątów. Jest to także satyryczne spojrzenie na panujący w budownictwie i bankowości kryzys. Przed zgubnym skutkiem narkotyków przestrzega natomiast "Countdown" - tajski kandydat do Oscara. No dobrze, może nie do końca o używki tutaj chodzi, ale to właśnie chęć wypalenia skręta przez trójkę znajomych ściąga im na głowę dealera imieniem Jesus, który zamienia imprezę w piekło, cytując przy tym Biblię. Czyżby David Asavanond odgrywał rolę zblazowanego Mesjasza?
Nie każdy jednak w horrorach szuka drugiego dna, czasami po prostu chodzi o zwykłe uczucie lęku i niepokoju, a do tego doskonale nadaje się "Uzumaki". Historia niewielkiego miasteczka nawiedzanego przez... spirale jest więcej niż nietypowa. Jakkolwiek głupio nie brzmiałby pomysł na fabułę, sam film ma bardzo ponurą, nihilistyczną wręcz atmosferę i jako obraz, po którym ma się ochotę zapalić światło, sprawdza się idealnie. Produkcja powstała na podstawie mangi o tym samym tytule, co jest akurat zjawiskiem dość częstym. Wiele cieszących się popularnością japońskich dzieł stanowi właśnie ekranizacje tej szczególnej odmiany komiksu. Pierwowzorem chociażby brutalnego "Ichi the Killer" Takeshiego Miike jest właśnie obrazkowa opowieść.
Na koniec wypada wspomnieć o mocno eksploatowanym motywie zemsty i to nie tylko tej dokonywanej zza grobu. Oko za oko, ząb za ząb, śmierć za śmierć. Karma dotyczy każdego, bez wyjątków. Dobre uczynki zostaną nagrodzone, a za złe trzeba będzie słono zapłacić. Ujrzałem diabła, któremu co prawda zdecydowanie bliżej do thrillera aniżeli horroru, idealnie ilustruje wspomnianą zależność. Brutalny morderca sam staje się ofiarą, gdy zabija narzeczoną policjanta. Okazuje się, że utrata życia nie jest najgorszą rzeczą, jaka może go spotkać. Los lubi płatać figle, niespodziewanie odwracając role.
Jak widać, kino grozy pochodzące z Azji to nie tylko długowłose zjawy, ale szeroki i barwny wachlarz różnorodnych podgatunków. Wiele z nich nie trafia jednak na europejskie rynki lub nie zyskuje odpowiednio dużego rozgłosu, który dałby im siłę przebicia. Na nieszczęście dla widzów lubiących zróżnicowanie przyjęło się, że skośnooki horror to przede wszystkim wtórne i podobne do siebie ghost stories, których co roku wychodzą setki, jeśli nie tysiące. A przecież tamtejsza kinematografia jest zdecydowanie bogatsza. Kaiju eiga (o którym szerzej pisał redakcyjny kolega Dawid Rydzek w swoim artykule) oraz monster movies przecież także wliczają się do kanonu kina grozy. Świetny Gwoemul, odzwierciedlający wojskowo-polityczne stosunki Korei Południowej i Stanów Zjednoczonych, w Polsce przeszedł bez większego echa i zniknął w natłoku kolejnych "Kręgów" i "Klątw", co jest trochę przykre. Warto więc na własną rękę zgłębiać filmowy dorobek krajów z tej części globu, aby nie być zdanym na łaskę mainstreamu, który może nam wypaczyć obraz tamtejszych straszaków i tylko niepotrzebnie do nich zniechęcić.
Azjatyckie horrory będzie można obejrzeć w polskich kinach w dniach 4-11 listopada podczas warszawskiego festiwalu Pięć Smaków. Mamy dla Was konkurs z biletami na filmy w cyklu "Noc grozy" - kliknij.