Istnieją trzy typy aktorów. Jedni to tacy, którzy raz po raz zaskakują widza, wcielając się bez trudu niczym kameleony w najróżniejszych, często całkowicie odmiennych bohaterów. Na ekranach brylują również artyści charakterystyczni, doskonale odnajdujący się w określonym gatunku, natomiast stroniący od innych typów kina. Wreszcie trzecia grupa to pechowcy, zaszufladkowani przez ogół i pozbawieni możliwości pokazania pełnego spektrum swoich talentów. Bywa, że ci ostatni dostają od losu szansę. Bardzo ucieszyła mnie wygrana Sylvestra Stallone'a na tegorocznej gali Złotych Globów, a nominacja do Oscara tylko tę radość ugruntowała. Co więcej, mam szczerą nadzieję, że złota statuetka powędruje właśnie do niego. Zasłużył. I to bynajmniej nie za rolę w filmie Creed - a przynajmniej nie wyłącznie za nią. No url Nazwisko Stallone’a nie pada w mej głowie, gdy myślę o swoich ulubionych aktorach. Nie pada nawet wtedy, gdy myślę o dobrych aktorach. Jednak sukces artystyczny Creeda, bo o takim spokojnie możemy już mówić, skłonił mnie do kilku przemyśleń. U większości ludzi, również sporego odsetka kinomaniaków, słowo Stallone budzi jednoznaczne konotacje – facet z wielkimi bicepsami, prujący z ogromnego karabinu maszynowego do tabunów wrogów. Postacie odtwarzane w takich filmach jak Rambo, Tango & Cash, Demolition Man, CliffhangerCobra czy The Expendables zdają się potwierdzać to skojarzenie. Część widzów oczywiście przypomni sobie Rocky, choć wielu patrzy na cykl o perypetiach filadelfijskiego boksera przez pryzmat bombastycznej czwartej części. Ale ilu dostrzeże w tym aktorze coś więcej niż górę mięśni zwieńczoną twarzą o charakterystycznym grymasie (powstałym na skutek komplikacji poporodowych)? Ilu pokusi się o zweryfikowanie nieco krzywdzącego, choć niepozbawionego racji, statusu gwiazdy wyłącznie jednego, niewymagającego specjalnych umiejętności gatunku – kina akcji? Czy w ogóle można mówić o dobrym aktorstwie w przypadku Stallone’a? Spójrzmy na kilka tytułów - może one dadzą nam odpowiedź… Kolejne części przygód komandosa z Wietnamu sprowadziły postać Johna Rambo do niezwykle skutecznej i niezniszczalnej maszyny do zabijania. I nie ma w tym nic złego. Ja sam bardzo lubię drugą odsłonę cyklu, nie potrafię przejść obojętnie obok trzeciej, a czwartą uważam za kawał staroszkolnej, brutalnej rozrywki. Ale nie zapominajmy, że First Blood to pełnokrwisty dramat poruszający bardzo poważny i do dziś aktualny problem weteranów wojennych, którzy po powrocie z pola walki nie potrafią się odnaleźć w codziennym, normalnym życiu, mając wciąż w pamięci przeżyte na linii frontu okropności. Film Teda Kotcheffa świetnie pokazuje zagubienie tych ludzi, ich często skazane na porażkę próby zaistnienia w powojennej rzeczywistości. Fakt, że całość została podana w bardzo atrakcyjnej formie i posiada brawurowe tempo, w żadnej mierze nie umniejsza siły opowieści. Stallone wykazał się na planie nie tylko tężyzną fizyczną, ale zagrał kilka naprawdę przejmujących scen (ze szczególnym wskazaniem monologu w finale filmu). John Rambo to postać tragiczna i właściwie pozbawiona szansy na normalne życie. Od całkowicie innej strony Sly pokazał się w policyjnym dramacie Cop Land w reżyserii Jamesa Mangolda. Aktor sporo przybrał na wadze i wcielił się rolę biegunowo odległą od swojego zwyczajowego emploi. Jego szeryf Heflin nie tylko nie rozwala bandziorom łbów na każdym kroku, ale wydaje się wręcz zagubiony w świecie, w którym nic nie jest czarno-białe, a ludzie dzielą się na złych i bardzo złych. Stallone całkowicie zaskoczył widzów i dowiódł, że potrafi wykrzesać z siebie o wiele więcej niż tylko przeładowywać magazynki. Ponadto udźwignął na swoich potężnych barkach ciężar poważnej, dramatycznej roli i nie dał się przyćmić ani Robertowi De Niro, ani Harveyowi Keitelowi. Podobnie jak jego dawny największy rywal, a obecnie serdeczny przyjaciel, Arnold Schwarzenegger, Stallone próbował swych sił również w repertuarze komediowym. I o ile Stop! Or My Mom Will Shoot nie zapisało się w pamięci widzów złotymi zgłoskami, o tyle fantastyczną rolą wyluzowanego mafioza w Oscar Johna Landisa Sly ujawnił światu, że nieobce mu wywoływanie u oglądających spazmów śmiechu. Co więcej, Stallone wytrzymuje porównanie z legendarnym Louisem de Funès z oryginalnej, francuskiej wersji filmu. Przezabawna komedia pomyłek z toną świetnych gagów stanowi jeden z najlepszych, choć nieco zapomnianych tytułów w karierze Stallone’a. Nie sposób oczywiście pominąć tutaj najważniejszego bohatera wykreowanego przez Sylvestra, czyli Rocky’ego Balboa. Szczególnie pierwsze ogniwo cyklu prezentuje pełen wachlarz zdolności aktora (również scenarzysty). Kolejne części nieco rozmieniły na drobne siłę oryginału, ale w pewnym momencie seria zatoczyła koło i wróciła na poważne, nieco nostalgiczne tory. Historia Rocky’ego pełna jest wzlotów i upadków, chwil radosnych i smutnych, a najważniejsze, że widz kibicuje temu bohaterowi, za co całkowitą zasługę należy oddać odtwórcy głównej roli. Tak naprawdę Balboa to zwykły człowiek, który własną, ciężką pracą mozolnie wykuwa sobie drogę do sukcesu. Każdy może się z nim identyfikować. No url Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt: Stallone odznacza się wyjątkowym uporem, a przy tym ma złotą rękę do sprawiania, że (wydawałoby się) skazane na niepowodzenie projekty odnoszą sukces. W 2006 roku w wieku sześćdziesięciu lat powrócił do roli Rocky’ego. Przed premierą wieszczono klapę. Podstarzały bokser na ringu? Twierdzono, że to się nie może udać. Pytano, po co rozgrzebywać stare rany. Okazało się jednak nie tylko, iż Stallone przywrócił magię martwemu cyklowi, ale też godnie wprowadził steranego życiem boksera w wiek dojrzały. Dla wielu szósta część stoi na równi z pierwszą. Rocky, a za jego sprawą również sam aktor, pokazał niedowiarkom, że wciąż liczy się w filmowym światku i nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Po raz kolejny Sly zmierzył się z pełnymi złośliwej ironii głosami dwa lata później, gdy odświeżył drugą ze swoich sztandarowych serii, czyli Rambo. Czwarta odsłona nie wniosła fabularnie nic nowego, ale takiej jatki, jaką zaserwował Stallone w finalnej strzelaninie, próżno szukać w innych produkcjach. Co więcej, ostatnia scena wspaniale nawiązuje do pierwszej części i doskonale podsumowuje historię Johna Rambo. Kolejny projekt Slya budził spore emocje jeszcze na długo przed rozpoczęciem zdjęć. Aktor umyślił sobie zebrać śmietankę gwiazd kina akcji - a więc gatunku, w którym święcił największe sukcesy - i nakręcić rasowy, jakby żywcem wyciągnięty z ery kaset video film pełny bijatyk, strzelanin i efektownych pościgów. Z pretekstową fabułą i wylewającym się z ekranu testosteronem. The Expendables, bo oczywiście o nich mowa, otworzyli kolejny cykl w dorobku Stallone’a. Choć sequele stoją w moim mniemaniu co najmniej oczko niżej, to jednak bawiłem się na wszystkich częściach świetnie, a aktor mógł odbębnić następny sukces. Najnowszą niespodzianką w repertuarze Slya jest Creed. Ponownie (który to już raz?) wątpiono w sens powrotu do postaci Rocky’ego, a tymczasem film okazał się czarnym koniem i dał aktorowi szansę na otrzymanie tej najważniejszej nagrody w celuloidowym świecie. Pewnie, że nie sposób porównać utytułowanych wirtuozów ekranu w rodzaju Ralpha Fiennesa, Anthony’ego Hopkinsa czy nawet Toma Hanksa z bohaterem niniejszego felietonu, ale mimo wszystko nie można przecenić faktu, że Stallone odcisnął swoje piętno na historii X muzy i na stałe wpisał się do gwiazdorskiego panteonu. Wykreował co najmniej dwie kultowe postacie, które inspirują zarówno zwykłych ludzi, jak i kolejne pokolenia filmowców. Przez lata dostarczał (i wciąż dostarcza) dużym chłopcom prostej, męskiej rozrywki. Czy ktokolwiek, biegając dwadzieścia lat temu po podwórku z naprędce skleconym z giętkiego patyka i gumki od majtek łukiem i uśmiercając hordy wyimaginowanych przeciwników, przypuszczał, że człowiek odpowiedzialny za wykreowanie tej fantazji będzie stał przed szansą na otrzymanie największego filmowego wyróżnienia? No url Co więcej, z wielu wywiadów, a także przypadkowych spotkań z fanami wyłania się obraz zwykłego, sympatycznego gościa. Takiego, z którym chciałoby się wyskoczyć do baru na piwo i pogadać, pożartować oraz powspominać stare dobre czasy. Już chociażby z tego względu, z czysto abstrakcyjnego poczucia sprawiedliwości nazwijmy to dziejowej, ten Oscar powinien powędrować do Slya. Przecież jednym z celów ceremonii oscarowej jest uhonorowanie ponadprzeciętnych dokonań, a czyż za takie nie można uznać faktu, że Stallone’a oglądamy na ekranach kin już od ponad czterdziestu lat i wciąż nie daje on o sobie zapomnieć, a wręcz co jakiś czas wraca i zadziwia swoimi śmiałymi pomysłami oraz imponującą formą fizyczną i zawsze z poświęceniem podchodzi do kolejnych wyzwań na planie (czego przykładem niech będzie uszkodzony kark na planie Niezniszczalnych)? Znajdzie się wielu lepszych aktorów, obdarzonych większym talentem. Może nawet wszyscy tegoroczni nominowani za rolę drugoplanową biją Slya na głowę, ale mimo to trzymam kciuki za Rambo. Istnieje oczywiście również coś takiego jak Oscar za całokształt twórczości. Zdarzały się przypadki, gdy nagroda została oficjalnie przyznana za konkretny tytuł, a i tak wszyscy wiedzieli, że to forma rekompensaty za wcześniejsze dokonania. Za przykład niech posłuży Oscar dla Martina Scorsese za The Departed. Sam film nie był zły, ale na wyróżnienie o wiele bardziej zasługiwały wcześniejsze obrazy reżysera - Goodfellas oraz Casino - i to do facto za nie Scorsese otrzymał złotą statuetkę. Może ze Stallone'em będzie podobnie? Legenda? Zdecydowanie. Fajny facet? Wydaje się, że tak. Dobry aktor? Być może. Laureat Oscara? Oby. PS. Poza tym, gdyby Stallone wygrał, byłby chyba jedynym przypadkiem w historii, gdy za tę samą rolę aktor dostał nominację do Oscara (Rocky), Złotą Malinę (Rocky IV), Złoty Glob (Creed) oraz samego Oscara.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj