Jak to w ogóle funkcjonuje? Zacznijmy zupełnie od podstaw. Co to jest tabu? To jakiś temat zakazany, coś, czego nie należy robić, a co za tym często idzie w ogóle poruszać tego tematu. Najprostszy przykład – kazirodztwo. To temat tabu. Na przestrzeni tysięcy lat człowiek nauczył się, że nie prowadzi to do niczego dobrego (w sensie chociażby genetycznym) i zakazał. Praktycznie wszędzie. Na różnych poziomach, w różny sposób, ale zostało to zakazane. Inny przykład tabu – koszerność, czyli specjalna dieta i zasady przyrządzania pożywienia, które świetnie sprawdzały się w gorącym klimacie, gdzie powstały wiele setek lat temu. Dziś w czasach lodówek i konserwantów nie mają większego sensu, ale dla wielu wciąż są ważne. I tu wchodzimy w drugi bardzo ważny aspekt tabu – religię. Często nie sposób wręcz ich rozerwać. Mnóstwo tabu miało i ma podłoże religijne i wtedy często jakakolwiek racjonalność przestaje mieć znaczenie. Co z tego, że lodówki, skoro religia nakazuje! Na szczęście religia nie zabrania jedzenia potraw niekoszernych ludziom niewierzącym. Ale są przecież i takie tabu, które rozciągają się na cały świat. Ot, chociażby muzułmański zakaz tworzenia wizerunków Mahometa. Były długie dekady, gdy nikt tego nie traktował aż tak poważnie – pamiętam, gdy ponad dekadę temu byłem naczelnym miesięcznika satyrycznego „Chichot”, mieliśmy podpisaną umowę na przedruki z kultowego amerykańskiego pisma satyrycznego „Mad”. Jeden z ich materiałów, który bardzo mnie rozbawił, to artykuł będący zbiorem spreparowanych fotek z wizerunkami postaci z różnych religii znalezionych w amerykańskich fast foodach – wiecie, na wzór wizerunku Matki Boskiej na szybie. Był tam bodajże Budda w kebabie, dwunastu apostołów w skrzydełkach z KFC i był też (już nie pamiętam w czym) Mahomet. I poszło. I w Stanach, i u nas. Kilka miesięcy później wybuchła afera z karykaturami Mahometa w duńskiej gazecie i okazało się, że teraz nagle muzułmanie zaczęli traktować to bardzo poważnie. Demonstracje, podpalenia, żądania śmierci. Nagle okazało się, że czyjeś tabu jest wymuszane na całym świecie przemocą. I jak na to ma reagować kino? Wyobrażacie sobie teraz filmową hollywoodzką biografię Mahometa? Kino to przecież przede wszystkim biznes, więc nikt nie zaryzykuje milionów, wiedząc, że może się to skończyć nie tylko stratami finansowymi, ale również przemocą. Takie tabu przestaje nawet zahaczać o kulturę popularną, o rozrywkę, a staje się kwestią polityczną i społeczną. Dlatego filmy rzadko tak naprawdę przełamują poważne tabu religijne. Choć istotne jest to oczywiście słowo „poważne”. Bo przecież każdy z nas ma granice tabu w innym miejscu. Gdy Kevin Smith, twórca wierzący i praktykujący, nakręcił film Dogma, w którym pojawia się idea Buddy Christa, czyli sympatycznego i pozytywnego Chrystusa (przeciwieństwo tego na krzyżu), mamy do tego trzynastego czarnego Apostoła i mnóstwo dowcipów o seksie i puszczaniu bąków (jest nawet Shitmonster), dla wielu było to przekroczenie granicy religijnego tabu. Choć przesłanie tego filmu mówi dobitnie, że sama wiara jest ideą dobrą i słuszną, to gdy wchodziłem na jego pokaz w dniu polskiej premiery, przed krakowskim nieistniejącym już kinem Wanda stał wianuszek starszych pań, które modliły się w ramach sprzeciwu. Oczywiście żadna z nich filmu nie widziała. To dokładnie tak samo jak z filmem The Last Temptation of Christ Martina Scorsese. Tam co prawda nie było Shitmonstera, ale informacja o scenie seksu pomiędzy Jezusem i Marią Magdaleną tak wzburzyła wiele osób religijnych, że do dziś protestują, w ogóle nie mając świadomości ani o tym, jaki jest kontekst tej sceny, ani nie znając tak naprawdę wymowy tego wybitnego filmu. Oczywiście, gdyby chrześcijanie byli równie zasadniczy w pilnowaniu swych tabu co muzułmanie te filmy po prostu w ogóle by nie powstały, ale może po prostu chrześcijaństwo jako religia starsza i bardziej doświadczona ma jednak na dłuższą metę troszkę więcej luzu... Zostawmy jednak religię i zajmijmy się tabu obyczajowymi. Z nimi jest z jednej strony łatwiej, z drugiej trudniej, bo większość z nich przemija. Najlepszym dowodem słynny hollywoodzki kodeks Haysa, czyli nic innego jak spisana lista co wolno, a czego nie wolno (bo to tabu) pokazywać na wielkim ekranie. Rzecz miała miejsce w latach trzydziestych XX wieku i na długie lata spętała filmowych scenarzystów. Tabu była nie tylko nagość, ale także zmysłowe tańce czy poród. Nie do pomyślenia był nie tylko homoseksualizm, ale także związki międzyrasowe czy w ogóle pozamałżeńskie. I zawsze w filmie musiało na końcu zwyciężać dobro. Kropka. Żadnego znęcania się nad dziećmi czy zwierzętami (ew. można czasem zasugerować gwałt na kobiecie – serio). I brzydkie wyrazy też są tabu. A wtedy brzydkim wyrazem było nawet „damn”. Czyli, jak łatwo się domyślić, najsłynniejszy cytat z Gone with the Wind z 1939 roku był właściwie złamaniem zasad kodeksu. Cóż nam zostało z tej długiej listy filmowych tabu? Ano nic. Kodeks zlikwidowano już pół wieku temu i dziś nikt nie uważa pokazanie pary żyjącej bez ślubu za złamanie tabu. Acz oczywiście jakieś wciąż funkcjonują. Choć chyba coraz mniej na poziomie fabularnym. Jeśli już to raczej chodzi o realizację filmów. Przecież kiedy kilka lat temu w kinach pojawił się polski film Bez wstydu opowiadający o niepokojąco seksualnej miłości pewnego rodzeństwa, to przeszedł bez większego echa. Niektórzy krytycy mówili o poruszaniu tematu tabu, ale większość nie miała z tym problemu po prostu w pełni świadoma, że grający w tym filmie Agnieszka Grochowska i Mateusz Kościukiewicz tak naprawdę rodzeństwem nie są. Co innego jednak z seksem na ekranie. Istnieje oczywiście zupełnie inna kategoria filmów porno, które tym właśnie się zajmują, ale co kilka lat pojawia się w normalnym obiegu kinowym film, gdzie częścią fabuły, częścią jego konstrukcji, są niesymulowane sceny seksu między aktorami. Nie mówię tu o filmach porno, które trafiają do kin, bo i to się przecież zdarzało – historia wyświetlania Głębokiego gardła i spraw sądowych, które ten film wywołał, to ciekawa, ale zupełnie inna opowieść. Ale mieliśmy w kinach chociażby filmy Intimacy, The Brown Bunny, 9 Songs czy Loves, które nie koncentrując się wyłącznie na seksie, ten seks w wersji ekranowo-dosłownej zawierały. Łamały tabu umowności i fikcyjności kinowego przekazu. Bo częścią niepisanego współczesnego kinowego kodeksu jest fikcja. Na ekranie superbohaterowie potrafią latać, ale to efekty specjalne, które filmowcy wytwarzają. Na ekranie ludzie czasem giną, ale przecież nikt naprawdę nie zabija aktorów – to filmowe sztuczki. I tak samo jest z seksem. To kwestia ustawienia kamery pod kątem, odjazdu na ogień w kominku, czy – w co bardziej ekstremalnych sytuacjach – użycia sztucznych plastikowych części ciała (jak w filmach Tinto Brassa – tak przynajmniej twierdziła w wywiadach Katarzyna Kozaczyk po zagraniu w L'uomo che guarda) albo komputerowego dodania czegoś w postprodukcji (jak w filmie Irréversible). Tak czy owak sfera tabu w dzisiejszym świecie powoli, acz sukcesywnie się kurczy. Nie wszystkim to jest na rękę, bo wielu właśnie manipulując różnego rodzaju (mniej lub bardziej sensownymi) zakazami, próbuje panować nad otaczającym ich społeczeństwem. Nie pomaga więc im coraz mniejsza liczba zakazów, które mogą wykorzystywać. Z drugiej strony – historia naszej cywilizacji dowodzi, że nieraz już strefa tabu na powrót rosła i się rozprzestrzeniała. Dlatego ważną i osobną kwestią są tutaj filmy dokumentujące proces rozbrajania różnych tabu. Biografie walecznych. Ekranowe opowieści o tych, którzy się nie ugięli i dali nam dzisiejszą wolność w jej najróżniejszych aspektach. Czy to będzie Lenny, The People vs. Larry Flynt  czy Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej. Kino chętnie składa im hołd, bo to po prostu ciekawe historie. A w końcu to opowiadaniem ciekawych fabuł filmy zajmują się znacznie częściej niż łamaniem tabu.
Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej już w kinach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj