Niektórym reżyserom świat filmu jawi się jako nieograniczony plac zabaw, na którym wszystko podporządkowane jest czystej radości tworzenia. Czuć to w przygodowych produkcjach Stevena Spielberga, autotematycznych hołdach Quentina Tarantino czy mrocznych bajkach Tima Burtona. Jednak wszyscy ci twórcy wydają się poważnymi, smutnymi panami, jeśli porównać ich filmy do Terry'ego Gilliama. Dzieła szalonego Amerykanina są pokłonem dla nieograniczonej mocy wyobraźni i dziecięcej kreatywności, która wymyka się poza normy ustalone w smutnym świecie dorosłych. Niestety, jak to bywa przy artystycznych zapędach dzieci, reżyser wydaje się zapominać, że nie tworzy filmów tylko dla siebie i warto byłoby czasami wychylić nos z magicznej bańki, aby skonfrontować swoje wyobrażenia z warunkami panującymi w mniej wesołej rzeczywistości. Widać to zwłaszcza w kilku jego ostatnich filmach. Posiadający dawniej niesamowity dar opowiadania Terry Gilliam wyraźnie zagubił się w swojej manierze, a jego obrazy zaczynają przypominać próby skopiowania własnego stylu sprzed dwudziestu lat, co oczywiście przynosi opłakane rezultaty. Długa droga do zostania filmowcem Kariera reżyserska Gilliama zaczęła się dość późno – swój pierwszy pełnometrażowy film stworzył dopiero w wieku trzydziestu pięciu lat. Trudno w to uwierzyć, ale urodzony w 1940 roku artysta jako początkowy kierunek studiów obrał sobie fizykę, zrezygnował z niej jednak już po sześciu tygodniach. Po tym nietrafionym wyborze przyszedł czas na politologię, którą przyszły reżyser ukończył. Następnie przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie pracował między innymi jako redaktor w kultowym magazynie „Mad”. Tam poznał młodego Johna Cleese'a, nie wiedząc jeszcze, że spotkanie to zmieni jego życie i będzie jednym z przełomowych momentów w historii komedii. Niedługo potem wyjechał do Wielkiej Brytanii i dzięki wstawiennictwu nowego znajomego zaczął tworzyć czarno-białe animacje do programu „Prosimy nie regulować odbiorników”, w którym występowali komicy mający niedługo założyć „Latający Cyrk Monthy Pythona”. Gilliam czasami występował w skeczach legendarnej grupy, ale jego głównym zadaniem było wykonywanie animacji spinających poszczególne partie programu. W tych krótkich, absurdalnych filmikach, w których panowała groteskowa estetyka połączona z wyzwolonym z jarzma logiki humorem, widać było doskonale, jak niebanalnym umysłem jest niedoszły fizyk. Jednak najbardziej przełomowym miał się okazać moment, w którym Gilliam we współpracy z Terrym Jonesem po raz pierwszy usiadł na reżyserskim krzesełku - podczas kręcenia filmu „Monthy Python i Święty Graal”. Od tego momentu jego kariera artystyczna obrała zupełnie nowy kierunek, a on sam miał stać się jednym z najciekawszych twórców współczesnego kina. [video-browser playlist="651049" suggest=""] "Trilogy of Imagination" – Dziwne bajki o historii człowieka Chociaż oficjalnie pierwszym wyreżyserowanym samodzielnie przez Gilliama filmem jest oparty na poemacie Lewisa Carolla „Jabberwocky”, to jednak trudno uznać go za początek jego własnej drogi. Obraz ten jest tak mocno przesiąknięty pythonowskim duchem (co potęguje obecność komików w obsadzie), że niektórzy wpisują go na listę dokonań kultowej grupy. Pierwszym prawdziwie autorskim projektem Gilliama stali się pochodzący z 1981 roku „Bandyci czasu”. Film opowiada historię zaniedbywanego przez oglądających telewizję rodziców Kevina, który ucieka z bandą zabawnych karłów posiadających mapę przedstawiającą rozmieszczenie dziur w czasie pozwalających na podróż między epokami. Obecnie produkcja wydaje się mocno leciwa, ale nadal pozostaje atrakcyjna jako przykład niepohamowanej wyobraźni, piękno-brzydkiej estetyki i braku poszanowania dla logiki, które charakteryzują większość filmów Gilliama. „Bandyci czasu” stanowią początek tak zwanej „Trilogy of Imagination” ("Trylogii wyobraźni"), będącej w zamyśle samego reżysera „opowieścią o historii człowieka”. Kluczem, według którego tworzone były wchodzące w jej skład filmy, są poszczególne etapy życia. Skoro „Bandyci czasu” są filmem o dzieciństwie, to stanowiące chyba największe osiągnięcie artystyczne Gilliama „Brazil” jest opowieścią o wieku średnim. Utrzymana w orwellowskim klimacie historia o urzędniku próbującym odnaleźć wolność w dystopicznej rzeczywistości zachwyciła krytyków i sprawiła, że Terry Gilliam zaczął być postrzegany jako reżyser z dużym potencjałem, a nie tylko były członek Pythonów, któremu zachciało się tworzyć filmy. Zdobyte zaufanie pozwoliło mu na realizację ostatniej części trylogii, czyli „Niesamowitych przygód Barona Munchausena”, które do dzisiaj pozostają dowodem na to, że Gilliamowi nie można ufać i dawać pełnej swobody, gdyż nie zna on umiaru. Wydawać by się mogło, że historia największego kłamcy w historii była stworzona specjalnie z myślą o tej ekranizacji. Powstał film oszałamiający, magiczny i… zupełnie niestrawny dla percepcji przeciętnego widza. Koszt produkcji wynosił czterdzieści siedem milionów dolarów, z których zwróciło się tylko osiem, co do dzisiaj pozostaje jedną z największych wpadek finansowych w historii kinematografii. Jasne stało się, że twórca posiada olbrzymi talent, ale ktoś musi nad nim czuwać i trzymać go w ryzach. Efektem tego był powrót reżysera do Ameryki i współpraca z tamtejszymi studiami. „Trilogy of Imagination” to Gilliam w swojej najczystszej postaci, razem ze wszystkim zaletami i wadami. Dla wielu widzów wchodzące w jej skład filmy są przekombinowane estetycznie i po prostu męczące, jednak w przeciwieństwie do najnowszych filmów reżysera posiadają w sobie pewną hipnotyzującą energię, która pozwalała na posądzanie go o wręcz szamańskie moce. "Trylogia Americana" - Strach i nadzieja w Ameryce Kubeł zimnej wody, którym była finansowa klapa „Niezwykłych przygód Barona Munchausena”, okazał się najlepszą rzeczą, jaka mogła przydarzyć się karierze niepokornego reżysera. Powstająca w latach dziewięćdziesiątych „Trylogia Americana” została wyjątkowo entuzjastycznie przyjęta zarówno przez wybrednych krytyków, jak i masowego odbiorcę. Składające się na nią filmy wyróżnia kilka wspólnych elementów: do każdego z nich historię napisał ktoś inny niż Gilliam, wszystkie dzieją się w Ameryce w jasno określonym okresie i zawierają o wiele mniej elementów fantastycznych niż obrazy wchodzące w skład poprzedniej trylogii. Rozpoczynający cykl „Fisher King” na pierwszy rzut oka wydaje się najbardziej nietypowym obrazem w karierze szalonego filmowca. Ta krzepiąca serce opowieść o zgorzkniałym byłym prezenterze radiowym, który odnajduje sens życia, pomagając kloszardowi poszukującemu świętego Graala, stanowi połączenie dramatu i komedii romantycznej, czyli estetyki raczej obcej Gilliamowi. Okazało się jednak, że sprawdza on się także w projektach subtelnych, które mają mało wspólnego z artystycznym rozhulaniem poprzednich produkcji. „Fisher King” do dzisiaj pozostaje najbardziej pozytywnie nastrajającym dziełem Gilliama, czego z całą pewnością nie można powiedzieć o jego następnym filmie, czyli katastroficznych „12 małpach”. Mroczna, posiadającą duszną atmosferę historia o misji w czasie mającej na celu powstrzymane rozprzestrzenienia się wirusa odpowiedzialnego za wybicie większości ludzkości zachwyciła widownię realizacją i zapętloną, niepozostawiającą żadnej nadziei fabułą. Sukces dwóch poprzednich filmów sprawił, że reżyser odzyskał zaufanie producentów i ponownie pozwolono mu odlecieć w bardziej zwariowane rejony świadomości, co zakończyło się powstaniem „Las Vegas Parano”, ekranizacji książki legendarnego Huntera Thompsona. Produkcja opowiadająca o narkotycznym maratonie dwójki bohaterów stała się dziełem kultowym, zwłaszcza w środowisku studenckim, i zdobyła łatkę „filmu, którego nie da się obejrzeć na trzeźwo”. Gilliam był na szczycie zarówno jako artysta robiący rzeczy ambitne, jak i nazwisko gwarantujące duże przychody. [video-browser playlist="651051" suggest=""] Dziecięce koszmary i spadek formy Terry Gilliam nigdy nie należał do najbardziej pracowitych reżyserów, ale po sukcesie „Las Vegas Parano” jego filmy zniknęły z dużego ekranu na prawie siedem lat. W tym czasie próbował nakręcić „Człowieka, który zabił Don Kichota”, który z powodu niesamowitej wręcz liczby katastrof, jakie spadły na plan filmowy, nigdy nie powstał. Szkoda, bo mogliśmy utrzymać film równie szalony co „Niesamowite przygody Barona Munchausena”. Po siedmioletniej przerwie reżyser wrócił z dwoma filmami, z których tylko jeden wart jest dzisiaj uwagi. Mowa oczywiście o wyjątkowo niepokojącej „Krainie traw”. Zatopione w onirycznym klimacie perypetie małej dziewczynki zagubionej w pewnym dziwnym miejscu w Ameryce są niestety ostatnim prawdziwie oryginalnym obrazem Gilliama i końcem jego dobrej passy. Z kolei „Nieustraszeni bracia Grimm” to prosta przygodowa opowieść, która jest całkiem sprawnie zrealizowana, ale równie dobrze mogłaby zostać stworzona przez jakiegoś reżysera-wyrobnika, których w Hollywood są setki. Film uznany został za chwilowy spadek formy artystycznej i nikt nie spodziewał się, że od tego momentu będzie tylko gorzej. Następny projekt, „Parnassus”, był powrotem Gilliama do twórczości rozbrykanego dziecka, które nie rozumie, że niektóre zasady zostały stworzone z jakiegoś ważnego powodu. Powstał film rozdmuchany do granic możliwości, przeładowany efektami specjalnymi i niezbyt wciągający. Dodatkowo reżyser bardzo chciał nabrać widzów, że oglądają coś niezwykłego, a nie tylko efektowną wydmuszkę. Nie pomógł w tym chaos wynikający z tego, że grający główną postać Heath Ledger popełnił samobójstwo w momencie, kiedy nakręcona była dopiero połowa materiału. Został on zastąpiony nie jednym, a trzema aktorami (Johnny Depp, Colin Farrell, Jude Law), co trzeba uznać za dość specyficzną koncepcję. Mogłoby to posłużyć za wytłumaczenie bełkotliwej fabuły, ale nie ma co się oszukiwać – nawet bez tej nieplanowanej zmiany „Parnassus” nadal nie byłby sprawnie opowiedzianą historią. Jak łatwo się domyślić, film był artystycznym i finansowym fiaskiem, a Gilliam ponownie znalazł się na czarnej liście. W konsekwencji powstał jego najtańszy i najbardziej kameralny film, czyli pochodząca z zeszłego roku „Teoria wszystkiego”. Zapowiedzi dające nadzieje na produkcję zbliżoną klimatem do kultowego „Brazil” rozbudziły oczekiwania fanów. Niestety ponownie spotkał ich zawód, bo film okazał się kolejnym dowodem na to, że Gilliam nie do końca wie, co ze sobą zrobić. Obraz sprawiał wrażenie, że reżyser miał jakiś wyjściowy pomysł (trzeba przyznać, że całkiem ciekawy), ale nie wystarczyło go, by stworzyć spójną opowieść. Tak jak w wypadku „Parnassusa”, widoczne stało się, że niegdyś oryginalny twórca staje się więźniem swojego własnego stylu i usilnie próbuje dorównać dawnemu sobie. Na wierzch wyszły wszystkie wady, które choć zawsze były obecne w jego filmach, dopiero teraz zaczęły tak bardzo uwierać. Czytaj więcej: Oscary 2015 - kogo pominięto? Nieokiełznanie w obrazie i dźwięku Jednym z największych grzechów twórcy „Brazil” jest bardzo skrzywione podejście do estetyki i zamiłowanie do wizualnego przepychu. Reżyser bywa pod tym względem często porównywany do Tima Burtona, ale istnieje między nimi zasadnicza różnica. O ile ten drugi najczęściej doskonale zdaje sobie sprawę, gdzie istnieje linia oddzielająca zabawę z konwencją od kiczu, to Gilliam nawet nie stara się jej szukać. Im głośniej, bardziej kolorowo i dziwniej, tym jego wewnętrzne dziecko wydaje się szczęśliwsze. Owszem, czasami ta feeria dźwięków i barw jest rzeczywiście oczarowująca, ale nawet jego najlepsze filmy bywają zbyt nachalne wizualnie, i to dla zwolenników tej specyficznej twórczości. Mniej tolerancyjni widzowie filmów Gilliama często po prostu nie kończą. Można go bronić i stwierdzić, że jest głównie plastykiem, ale dla reżysera kina głównego (mimo wszystko) nurtu nie jest to najlepsze wytłumaczenie. Zwłaszcza kiedy tendencja ta wybija się na pierwszy plan i ma często niszczący wpływ na strukturę całego obrazu. [video-browser playlist="651054" suggest=""] Po co w bajkach logika Drugim z najbardziej rażących grzeszków Gilliama jest bełkotliwość większości opowiadanych przez niego historii. Artysta ewidentnie gardzi logiką zdarzeń i bardzo chętnie pokazuje to w swoich dziełach, co w pewnym momencie zaczyna być irytujące, zwłaszcza kiedy na siłę zaczyna mieszać przy finałach opowiadanych przez siebie historii. Widzowi wydaje się, że nadąża za narracją, kiedy ta zmierza w kierunku, który wydaje się być efektem pewnego rodzaju perfidii. Zakręcone zakończenia sprawiają wrażenie stworzonych w celu oszukania widza, tak by ten pomyślał, że oglądał coś ambitniejszego niż naprawdę. Przy okazji warto wspomnieć ponownie o plastycznej naturze reżysera, który jest świetnym worldbuilderem, ale niezbyt dobrym storytellerem. Objawia się to tym, że tworzy wspaniałe światy i zaludnia je barwnymi postaciami, a następnie wprawia to wszystko w ruch, nad którym szybko przestaje panować. Całość zdaje się żyć własnym życiem, co zazwyczaj kończy się wspomnianym wcześniej bełkotem i chaosem. Czytaj więcej: Oscary 2015 - nominacje ogłoszone Zagraj coś innego, Terry Trzeci zarzut może być nawet tym najpoważniejszym, zwłaszcza jeśli skierowany jest do reżysera, który uchodzi za twórcę oryginalnego i wymykającego się standardom. Bo gdy przyjrzeć się bliżej jego twórczości, łatwo zauważyć, że tak naprawdę Terry Gilliam jest autorem przewidywalnym, czasami wręcz nudnym. Sam zresztą żartuje, że w kółko kręci ten sam film. Właściwie każda jego produkcja opowiada o nieszczęśliwym outsiderze, który widzi świat w wyjątkowy dla siebie sposób i nie godzi się na zastany porządek. Na szczęście Gilliam w przeciwieństwie do Tima Burtona nie zatrudnia do każdej takiej roli Johnny'ego Deppa, ale podobieństwo i tak jest nie do przeoczenia. Nawet niepowstały film o Don Kichocie miał przecież opowiadać o chyba najbardziej archetypicznym bohaterze tego typu. Pół biedy, jeśli taka postać pojawia się w filmie wybitnym, takim jak na przykład „Brazil”, ale w mniej udanych produkcjach zaczyna wyraźnie wadzić i sprawiać, że widz zauważa inne powtarzalne elementy. Ta sama bajka opowiadana z coraz mniejszym pazurem sprawia, że Gilliam wydaje się być artystą, który - podobnie jak jego postacie - zamyka się w stworzonym przez samego siebie świecie. Autotematyzm w kinie to zabieg bardzo ciekawy, ale jeśli zaczyna zmieniać się w jedyną stosowaną strategię, to sprawy zaczynają przybierać zły obrót. Gilliam ma już swoje lata, a przy jego tempie produkcyjnym pozostały mu może dwa lub trzy filmy do stworzenia. I coraz trudniej mieć nadzieję, że doczekamy się przebłysków geniuszu, które kiedyś pozwalały nam zapomnieć o wszystkich jego wadach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj