Czy wiecie, że w 2024 roku na czele 43 państw stoi monarcha? Ludzie od zawsze fascynowali się rodzinami królewskimi – szczególnie tą brytyjską. Głośno było między innymi o romansie króla Henryka VIII z Anną Boleyn czy miłości królowej Wiktorii do księcia Alberta.

Choć od plotek o pierwszym z tych wydarzeń minęło około 500 lat, to niewiele się zmieniło – życie monarchii nadal pozostaje gorącym tematem. Nikt nie rozumie tego tak dobrze, jak twórcy popularnego serialu The Crown

Koronacyjny majestat: słodka niepamięć

Współczesna monarchia brytyjska, w odróżnieniu od Henryka VIII, nie tworzy swoich związków wyznaniowych oraz nie karze byłych członków rodziny królewskiej, przynajmniej nie oficjalnie. Serial The Crown w zamyśle twórczym miał opowiadać o królowej Elżbiecie II i jej rządach – uwaga, spoiler! – trwających ostatecznie 70 lat. Twórcą odpowiedzialnym za produkcję serialu został Peter Morgan. Brytyjczyk, którego największym sukcesem było wyreżyserowanie Królowej z 2006 roku z Hellen Mirren w roli głównej. Morgan, jako znawca tematu i pasjonat rodziny królewskiej, był bezbłędnym i bezpiecznym wyborem. Przynajmniej do czasu bolesnego zderzenia z historią współczesną i niezawodną pamięcią oglądających.

Pierwsze dwa sezony The Crown przystosowały widzów do określonej poetyki opowieści. W centrum historii zawsze znajdowała się królowa. Wyrazisty drugi plan był zarezerwowany najczęściej dla zmieniających się premierów lub najbliższych członków rodziny. Narracja nie była linearna i każdy odcinek wprowadzał nas w nowy rozdział z życia royalsów. Akcja serialu rozpoczyna się w 1952 roku, kiedy to król Jerzy VI umiera i pozostawia przekazać królestwo swojej ukochanej córce Elżbiecie. W momencie premiery produkcji w 2016 roku od śmierci Jerzego VI minęły 64 lata. Większość współcześnie żyjących osób nie pamiętała innych władców na tronie brytyjskim niż rządzącej ówcześnie Elżbieta II. Niepamięć i odległość dziejowa pozwoliły scenarzystom na dużą dowolność w sposobie opowiadania historii.

Początkowo twórcy The Crown wybierali raczej te mniej spektakularne wydarzenia z życia monarchii, aby zainteresować oglądających. Nierzadko były to historie zapomniane już przez ogół społeczeństwa i takie, które nie gościły na pierwszych stronach gazet. Zabieg ten pozwalał kreować własną fikcję, nierzucającą się nadto w oczy. Królewskie kuzynostwo skazane na pobyt w ośrodku dla osób z zaburzeniami psychicznymi, opowieść o matce księcia Filipa czy konflikt Edwarda VIII z rodziną swego brata – to zwróciło naszą uwagę.

Pierwsze dwa sezony zaprezentowały konkretny sposób opowiadania historii. Sposób, który zaczął niedomagać wraz z premierą finałowych odcinków. Jednak problemy zaczęły się wcześniej – wraz ze zmianą obsady i pierwszym skokiem czasowym.

fot. Netflix
+9 więcej

Upadek korony: czas sensacyjnej tabloidyzacji

Trzecia i czwarta część opowieści o królowej Elżbiecie II obejmuje lata od 1964 do 1990. Nowa część rozpoczyna się od wyboru Harolda Wilsona na premiera Wielkiej Brytanii, kończy natomiast na rządach Margaret Thatcher i małżeństwie Lady Diany Spencer z Karolem, księciem Walii. Poprzedni premierzy debiutujący w serialu, z Winstonem Churchillem na czele, budzili zainteresowanie widzów, ale pełnili niejako rolę historycznej ciekawostki. Thatcher była premierką Wielkiej Brytanii od 1979 roku do 1990. Jej rządy miały miejsce 34 lata temu, a więc pamięć o niej jest wciąż świeża. Opinie na temat jej polityki i thatcheryzmu są podzielone. YouGov, firma zajmująca się analizą danych, zauważa, że aż 47% Brytyjczyków ma negatywny stosunek do wprowadzonych przez nią zmian, mając w pamięci rządy doprowadzające do osłabienia równości społecznej w kraju (co związane było z neoliberalizmem). Thatcher można darzyć różnymi uczuciami, ale jej postać nadal budzi kontrowersje, przyciąga uwagę i – co najważniejsze – żyje w umysłach wielu oglądających. Kolejną postacią żyjącą w sercach widzów jest księżna Diana. Prawdziwa ikona. Jej popularność wykracza poza miłośników rodziny królewskiej. Pojawienie się tych dwóch kobiet w The Crown podniosło stawkę, wzbudziło zainteresowanie oglądających, ale także obnażyło dotychczasowy sposób kreowania opowieści. W pierwszym i drugim sezonie scenarzyści mieli dużą dowolność w sposobie przedstawiania wydarzeń. Wewnętrzny konflikt młodej królowej był łatwy do ukazania i stworzenia własnej narracji, opartej niejako na historycznych domysłach. Problem pojawił się w momencie, kiedy serial zawitał do czasów nieodległych, a przynajmniej nie aż tak odległych, jak śmierć Jerzego VI i objęcie tronu przez nieżyjącą już królową. Trudno jest przedstawić w rzetelny sposób historię, którą żyły miliony ludzi. Związek Diany i Karola jest udokumentowany w każdym szczególe – paparazzi nie opuszczali ich na krok, poza tym Diana nie bała się mówić o swoich traumach publicznie, a Karol nigdy specjalnie nie ukrywał swojej miłości do Camilli. 4. sezon rozpoczął niezdrowy trend, w którym to scenarzyści zaczęli interpretować nie tyle wydarzenia historyczne, ile plotkarskie domysły, niczym z  Hello!, brytyjskiego magazynu.
Fot. Netflix

Od królewskiego blasku do tabloidowego mroku

Ostatnie dwa sezony zmarginalizowały postać królowej. Wprawdzie charakterologicznie bohaterka nie przeszła przemiany od trzeciej części, ale nadal stanowiła najmocniejszą część The Crown. Bez królowej w centrum scenarzyści mogli skupić się na interpretowaniu i inscenizowaniu skrawków z życia Diany i Karola. Skrawków nierzadko mających odniesienie tylko w plotkarskiej prasie. Do tego w szóstym sezonie twórcy wprowadzili ducha Diany, aby udramatyzować jeszcze bardziej dramatyczną już historię. Wchodzenie w psychikę żyjących postaci i interpretowanie ich zachowań w kluczu brukowym jest co najmniej wątpliwe moralnie. 6. sezon zaprezentował widzom także serialowe wersje Williama, Harry’ego i Kate. Postaci wprowadzono tylko po to, aby zekranizować kolejne tabloidowe doniesienia i pokrętnie je zinterpretować. Jednak trudno przebić to, jak ukazano postać Mohameda Al-Fayeda, ojca Dodiego. Mohamed pełni funkcję, której nie powstydziłby się złoczyńca MCU. Myślę, że filmowe uniwersum Marvela stanowiło jedną z inspiracji twórców. Wszak serial kończy się groteskowym pojawieniem się w jednym pomieszczeniu trzech wersji królowej Elżbiety II. Szczęśliwie nie musiały one ratować multiwersum przed zderzeniem wszechświatów i nie potrzebowały pomocy Doktora Strange'a, chociaż nigdy nie wiadomo, co mogą wymyślić hollywoodzcy producenci. Długość trwania serialu The Crown jest jego największym problemem. Produkcja kostiumowa osadzona w prawdziwej historii na końcu stała się niejako fanfikiem opowiadającym o tym, jak mogło wyglądać życie rodziny królewskiej po tragicznej śmierci Diany. Paradoksalnie najgorszymi elementami towarzyszącymi brukowemu scenariuszowi okazały się: niesamowita realizacja i genialni aktorzy brytyjscy, będący mistrzami w swoim fachu. Przez to The Crown potrafi sprawić wrażenie poważnej produkcji i łatwo zapomnieć, że to tylko fabuła. Tym bardziej że pierwsze sezony przyzwyczaiły widzów do rzetelniejszego budowania opowieści. Seans finału The Crown jest bolesny i nieprzyjemny. Oglądanie filmów z natury polega na podglądactwie, ale istnieją jakieś granice. Nie wydaję mi się, żeby tworzenie pompatycznych dialogów zmarłej Diany było w dobrym guście. Nie mówiąc już o interpretowaniu relacji Williama i Harry’ego przez pryzmat wydarzeń ostatnich lat. Relacje ludzkie są bardziej zawiłe. Opowieść o koronie działała do momentu, kiedy wykorzystywała mniej popularne wydarzenia z życia monarchii i opowiadała je z szerszej perspektywy. W momencie, kiedy fabuła zamieniła się w tabloidowe live action, serial stracił swój pazur. Myślę, że twórcom ostatnich sezonów The Crown przydałby się dystans do opowiadanej historii. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj