Serial The Last of Us swoim 3. odcinkiem poruszył niebo, ziemię i – wydawałoby się – każde, nawet najbardziej zatwardziałe serce. Wątek homoseksualnej miłości Billa (Nick Offerman) i Franka (Murray Bartlett) ogląda się ze ściśniętym gardłem; to w końcu stopień wrażliwości, który zdaje się nie przystawać do ufundowanego na szukaniu szybkiego poklasku i niezobowiązującej rozrywce świata telewizji trzeciej dekady XXI wieku. To prosta historia o rodzącym się na pohybel przeciwnościom losu, pozornie niemożliwym uczuciu, być może ostatnim tak uderzającym swoją autentycznością na stojącej na skraju zagłady planecie. Jest coś niewypowiedzianie pięknego i zarazem pokrzepiającego w świadomości, że nawet wśród ludzi zamieniających się w zombie i funkcjonujących pod dyktando zmutowanego grzyba Ziemia nadal jest w stanie zrodzić swój największy cud: ponadczasową miłość. W teorii wie o tym każdy z nas – dziecko przyglądające się emocjom cementującym związek własnych rodziców, zaczytany w literaturze romantycznej licealista, młode osoby cierpiące po rozstaniach, dorośli, którzy pojęli, że najważniejsze z uczuć zawsze wymyka się wszelkim ograniczeniom. Rzecz w tym, że tych fundamentalnych prawd wciąż nie zrozumiała część Polaków: przerażeni złożonością rzeczywistości chłopcy i dziewczynki, którzy pod płaszczykiem dbałości o narracyjną spójność, fabularną strukturę i Bóg wie, co jeszcze, próbują ukryć napędzającą ich homofobię. Kociokwik, jaki ogarnął ich umysły, sakramencko mnie bawi. Jeszcze tydzień temu nazywali The Last of Us najlepszym serialem ostatnich lat. Dziś tupią nóżkami, paplając o "homopropagandzie" i kolejnej "promocji LGBT". W głowach autorów tego typu słów też panoszy się epidemia; jej źródłem nie jest jednak kordyceps, a zatrważająca zaściankowość i ignorancja. 
Źródło: Facebook/naEKRANIE.pl
+4 więcej

Historia Billa i Franka w grze

Zacznijmy od tego, że wątek Billa i Franka w stosunku do gry został zmieniony. W pierwowzorze potrzebujący samochodu Joel i Ellie natrafiają na Billa w solidnie już zrujnowanym miasteczku Lincoln – po początkowych waśniach ostatni z nich koniec końców pomaga protagonistom w zdobyciu części do auta. W trakcie poszukiwań bohaterowie wchodzą do domu, w którym znajdują wisielca. To Frank, którego Bill określa jako swojego "partnera"; o tym, jak rozumieć to stwierdzenie, przekonujemy się z emocji, jakie rysują się na jego twarzy w czasie odcinania liny. Wskazówką jest też zostawiony przez Franka i zaadresowany właśnie do Billa list, w którym pisze on, że chce uciec z Lincoln – wiemy w dodatku, że został ugryziony, a samobójstwo popełnił w obawie przed pełnym zainfekowaniem ciała przez chorobę. Jego partner po raz ostatni występuje w grze, gdy w dosadnych słowach każe Joelowi i Ellie opuścić Lincoln; później pojawia się jedynie kilka wzmianek o nim – w rozmowach innych bohaterów. Dlaczego twórcy serialu zdecydowali się zmienić ten wątek w napisanej przez siebie opowieści? Powodów jest kilka, przy czym każdy z nich ma naprawdę przekonujące uzasadnienie fabularne. 

Czy 3. odcinek The Last of Us jest "zapychaczem"? 

W dyskusjach na temat 3. odcinka produkcji HBO nie tak znowu mała grupa komentatorów używa słowa "zapychacz", traktowanego w popkulturowych sporach jak wytrych; "tak uważam, a moja racja jest najmojsza". Istnieje jednak spore prawdopodobieństwo, że posiłkujące się tym określeniem osoby mają blade pojęcie o sztuce filmowej i telewizyjnej, oparte raczej na wykoślawionych wrażeniach, a nie wiedzy czy doświadczeniu. Jeśli przyjrzymy się narracyjno-fabularnej tkance The Last of Us, relatywnie szybko zdamy sobie sprawę, że ostatnia odsłona serii nie jest żadnym scenariuszowym "skokiem w bok", a z punktu widzenia całości można ją uznać za swoisty gamechanger. List Billa doprowadza przecież do pełnego zarysowania motywacji Joela, w zasadzie na nowo konstytuując tę wątpiącą we własną powinność postać. Główny bohater jak do tej pory nosił na swoich barkach przytłaczający ciężar porażek, przybierających oblicze śmierci jego córki i Tess. Genialnie portretowany przez Offermana bohater pomaga jednak Joelowi zredefiniować sens i kształt życiowej ścieżki: walka o przetrwanie osoby, która stoi obok. To właśnie dzięki tej wykładni showrunner produkcji, Craig Mazin, w finale 3. odcinka dostrzega nutę nadziei, dodając dosadnie, że od tej pory "niech Bóg ma w opiece każdego skur..., który stanie Joelowi na drodze". Brzmi jak rozbłysk fabularnej supernowej – szkoda tylko, że nie dostrzegają go ludzie wolący tkwić w mentalnym ciemnogrodzie.  Doprawdy trudno mówić również o "zapychaczu" w kontekście odcinka, który w aż do bólu spójny i precyzyjny sposób łączy się z zasadniczą osią fabularną całego serialu. Tak, jego głównym celem jest rozwinięcie wątku pobocznego i skupienie na drugoplanowych postaciach, lecz świat The Last of Us jest zbyt bogaty, aby w powszechnej świadomości zamykać go w szufladce z napisem "Joel, Ellie i masakra zombie". Na miłość boską! Jeśli oczekujecie przeniesienia na ekran gry scena po scenie, to lepiej będzie po prostu ją uruchomić, niż co tydzień emocjonować się wyłącznie szukaniem różnic w adaptacji. To uniwersum bezsprzecznie zasługuje na przemyślane skalowanie i systematyczne umacnianie jego fundamentów; wątek Billa i Franka z tego zadania wywiązuje się znakomicie, a obaj bohaterowie stają się nośnikami ludzkich marzeń o miłości, która może rzucić wyzwanie przybierającej na sile apokalipsie. Łączące ich uczucie jest przecież dokładnie tym samym, które przez wieki opiewali poeci i które raz po raz dociera do nas w formie dostosowującego się do ducha czasu mitu czy archetypu, zaklętego choćby w przekraczającej śmierć historii Romea i Julii. Nie jest żadną tajemnicą, że cudotwórca współczesnej telewizji, Mazin, ma do tak ukazywanej miłości słabość, na co najlepszym dowodem jest wątek Wasilija i Ludmiły z serialu Czarnobyl – większych zastrzeżeń co do niego nie było, choć przecież jego struktura, fabularna moc sprawcza i przeznaczenie są zbieżne z opowieścią o Billu i Franku. Wygląda na to, że paradoksalnie kobieta i mężczyzna mogą razem ważyć więcej niż dwóch przedstawicieli płci męskiej. 

Do ostatnich dni homofobii

W tym miejscu dochodzimy do sedna: choć 3. odcinek The Last of Us, zatytułowany wymownie Do ostatnich dni, jest jedną z najwspanialszych lekcji z człowieczeństwa, jakie zaoferowała nam telewizja XXI wieku – w końcu nawet sadzenie truskawek jest tu większe niż życie – część Polaków i tak ma z nim olbrzymi problem. Wszystko przez to, że naukę o umiejętności docenienia rzeczy prostych i towarów deficytowych w ponurej rzeczywistości – na czele z miłością – przynosi nam nie rodzina złożona z kobiety i mężczyzny, a dwóch gejów. Ten fakt tak rozsierdził pokaźną grupę rodaków, że tropią oni homoseksualny spisek w HBO bądź grożą tym, iż... już nie będą czekać na kolejne odcinki serialu o 3 rano, tylko pośpią dłużej i obejrzą go później. Szach-mat. Komentatorzy zadają głównie samym sobie pytania, czy "naprawdę każdy gej łapie pierwsze spodnie, jakie się nawiną?", konkludują, że "nawet tutaj wcisnęli bolca poprawności" lub dodają emotikony obrazujące wymiotowanie zaraz po doniesieniu, iż o wątek homoseksualny zakładali się z żoną już tydzień temu. Ot, współcześni prorocy. Jeszcze bardziej pokraczne są wpisy spod znaku "nie jestem homofobem, ale..." – już po samej konstrukcji zdania widać, że jego autorem jest osoba będąca chodzącą definicją homofoba. Ci Polacy, czujący się w obecnej rzeczywistości społeczno-politycznej jak pączki w maśle, już dawno przyznali sobie prawo do defekowania wydzielinami z własnych umysłów, zupełnie nie dostrzegając, jak wtórne i niebezpieczne są wygłaszane przez nich brednie. Jeszcze gorzej, że próbują uzyskać legitymizację dla wymachiwania ideologicznymi szabelkami i organizują się pod kolejnym już w świecie popkultury sztandarem "prawdziwych fanów". Śmiem jednak twierdzić, że obok gry The Last of Us nawet nie stali. 
fot. HBO
+3 więcej

Kto jest prawdziwym fanem The Last of Us?

Na tropiących w serialu HBO "homopropagandę" i "promocję LGBT", którzy – rzecz jasna – historię z gier mają w małym palcu, w przyszłości czeka prawdziwa terapia szokowa: dowiedzą się, że Ellie jest lesbijką. Mózgi i inne części ciała wojujących z "poprawnością polityczną" mogą w tym momencie eksplodować; o tyle dobrze, że w ten sposób będziemy mogli zaoszczędzić na sylwestrowych fajerwerkach. Nie tylko z kronikarskiego obowiązku nadmienię, że główna bohaterka w dodatku do premierowej odsłony gry po raz pierwszy pocałowała inną dziewczynę, natomiast w drugiej części miała już pełnoprawną partnerkę. Co więcej, to właśnie ona odnalazła pornograficzne magazyny dla homoseksualistów, będące de facto kolejną wskazówką, jaka relacja naprawdę łączyła Billa i Franka. Obwieszczanie, że serial The Last of Us to przedłużenie kampanii promocyjnej społeczności LGBT bądź perorowanie o przejmowaniu przez HBO od Netfliksa "tęczowego sztandaru", jest przejawem ignorancji – tak absurdalnym, jak to tylko możliwe. Warto zauważyć, że cielesny wymiar relacji wspomnianych wyżej bohaterów został na ekranie sprowadzony do nienachalnego pocałunku i ledwie zarysu urzekającej w mocy sprawczej inicjacji seksualnej osoby niedoświadczonej; niewinność Billa, który sam siebie określa mianem "surwiwalisty", jest w rzeczonej scenie uderzająca. Skoro sekwencja niesie ze sobą uniwersalny przekaz, na próbę zawłaszczenia jej esencji przez hordę homofobów znad Wisły i Odry należy zareagować stanowczym sprzeciwem. Są produkcje, w których wątek LGBT faktycznie jest dospawany lub dopchnięty na siłę. Są też takie, w których jego obecność staje się naturalnym odzwierciedleniem świata, w którym przyszło nam żyć. Choćby w dojmującej rzeczywistości The Last of Us

Ostatni z nas

Historia kina i telewizji uczy, że "ostatni z nas", pojawiający się na wielkim bądź małym ekranie,  zawsze chcą coś zostawić ludzkości. Doktor David Bowman w filmie 2001: Odyseja kosmiczna przyniósł Gwiezdne Dziecko, Eva Green i Ewan McGregor w Ostatniej miłości na Ziemi dzielili się przepisem na przetrwanie uczuć, Hugh Jackman w produkcji Logan: Wolverine zaświadczał z kolei o potrzebie walki za drugiego człowieka. W zwiastunie do ostatniego z tych dzieł legendarny Johnny Cash śpiewał: "Pod warstwami lat uczucia gubią się. Z tobą kroczy świat, a ja wciąż tu tkwię. Czym się stałem sam? Najmilsza, wiesz? Każdy, kogo znałem, w końcu też odszedł gdzieś". Odeszli też Bill i Frank. Dwóch małych-wielkich ludzi, którzy jak nikt inny w minionych latach przypomnieli widzom, że miłość jest władna wykroczyć poza ramy czasu. Tę lekcję musi odrobić każdy z nas. W przeciwnym wypadku sensem naszego życia staną się tylko wrażenia, iluzje i ideologiczne fatamorgany, które przeminą znacznie szybciej niż to, co możemy dać drugiemu człowiekowi. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj