W oddali słyszę wrogie terkotanie. Nasłuchuję uważnie. Z prawej. Za ścianą. Trzy wdechy i zaczynam się skradać. Zdeformowane paskudztwo stoi tyłem. Mam szczęście. Chwytam klikacza i zdecydowanym ruchem wbijam w niego ostrze. Ten nie poddaje się tak łatwo, szamocze się jeszcze przez chwilę, a z jego gardła wydziera się ponu…
- W co ty grasz?! – moje opanowanie i zimnokrwistość gdzieś znika, a ja podskakuję ze strachu. Odwracam się. Mama. Patrzy z przerażeniem w oczach na ekran, a ja znowu mam czternaście lat.
Weź mu walnij tym kamieniem
Granie z rodzicami patrzącymi przez ramię jest trudne, ale wykonalne. Nawet z tymi, którzy maja alergię na filmy z Van Damme'em ("takie bijatyki…") i anime ("wrzeszczące bajki"). Odkryłam to w wakacje po mojej maturze, które spędzałam w Kalimdorze, polując na nagi, orków i spaczone drzewce. Każdy gracz kiedyś doprowadził się do stanu, w którym w trybie AFK oddychało mu się nieco trudniej, jak himalaistom na wysokościach powyżej ósmego tysiąca (ciężko, zimno, boli, powietrze takie rozrzedzone). Zatem laptop nieraz schodził ze mną na neutralne terytoria naszego salonu, gdzie pojawiali się często inni członkowie mojej rodziny.
Jak już raz moja siostra zajrzała mi przez ramię, trzeba było jej wszystko wytłumaczyć. Później do drużyny doszła jeszcze mama, zwana pieszczotliwie Mum, i tak dorobiłam się stałej widowni. Po pewnym czasie awansowały i zyskały również funkcję doradczą - zarówno w kwestiach walki ("Weź mu walnij tym kamieniem"), jak i image’u ("W ogóle ci nie pasują te buty do reszty…").
Nocny łowca
Trzeba oswoić rodzinę z tematem. Rzucić przy rodzinnym obiedzie od niechcenia, że rezerwuje się telewizor na kilka kolejnych nocy, bo ktoś musi uratować świat w The Last of Us. I żeby osiągnąć ten cel, będzie się zmuszonym wybić trochę brzydkich zombie i równie brzydkich ludzi. I że nie (to już w stronę siostrzeńca, do którego należy konsola), nieletni nie będą mogli popatrzeć, bo krew się poleje falami, które nie mogą pokalać niewinnych, niespełna ośmioletnich oczu (ignorujemy argument "A ja już grałem w "Assassin’s Creeda" u kolegi!").
Zasiadam zatem przez telewizorem o godzinie 23:00 czasu Sarajewo, Skopie, Warszawa, po tym jak rodzina rozpierzchła się do swoich legowisk, pozostawiając salon do moich chaotycznie-szlachetnych celów. Na dobry początek siedzę w ciemnościach i wgapiam się w okno na ekranie, a w słuchawkach snuje mi się genialny Santaoalla i "All Gone". Zajmuje mi to jakiś czas. Zanim jeszcze odpalę grę, już wsiąknęłam w nią cała - w tym, po babsku, głównie emocjonalnie. Skradam się, czaję, przeżywam, ryczę ze wzruszenia na scenie z żyrafami. W cudowniej samotności. Do czasu.
Wzruszyła ją jej historia
- …no i tylko ona nie zamieniła się w zombie, a wszystkich wymordowali i ten facet jest jedynym, który może ją dostarczyć do mądrych ludzi, którzy zrobią na niej badania, wydestylują szczepionkę i uratują świat – tłumaczę po tym, jak Mum o drugiej w nocy (w pidżamie, zaspana, oczy w szparki) nakryła mnie na bestialskim mordowaniu klikacza. Młodnieję o dziesięć lat w trybie błyskawicznym. Jednak wprowadzenie do historii procentuję nazajutrz, bo kolejnego wieczoru moja szanowna rodzicielka postanowiła towarzyszyć mi w tej zacnej przygodzie surwiwalowej. Że niby czyta książkę do późna, wiecie. Oczywiście wybrała sobie akurat ten moment, w którym na scenę wkraczają kanibale i ogólnie jest bardziej krwawo niż zwykle.
Mum polubiła Ellie. Niby nie jest to żaden wyczyn (bo to Ellie), ale warto ten fakt podkreślić. Wszak to dziecko jeszcze, a niejednego mołotowa rzuciła, i to na oczach matki. Mojej co prawda, ale matka to zawsze matka, a dziecko nie może bawić się ogniem. Jeszcze tak bez czapki. A zima na dworze.
…a matka ma zawsze rację
Złapał mnie drań. Złapał, wziął i zabił. Restart. Już któryś raz z kolei, więc przerażenie w oczach Mum jest jakby mniejsze. No nic. Chałupa się pali, jakiś Wyjątkowo Brzydki Pan chce mnie złapać i przerobić na karmę dla innych Brzydkich Ludzi, a ja nie wiem, jak ten etap przejść. Chcę go zaatakować, to mnie łapie i dociska do podłogi. Zwiać z chałupy się nie da. Ale kryję się, skradam, może coś mi wpadnie do głowy po drodze. O, złapał mnie drań. Znowu. Złapał, wziął i zabił. Odrzucam pada i wydaję z siebie Przeciągłe Mruknięcie Frustracji (PMF).
- Nie wiem, jak to zrobić - skarżę się Mum, która łypie okiem zza książki.
- A nie możesz mu jakimś kamieniem walnąć?
Patrzę na nią, a w tym czasie trybiki w mojej głowie zgrzytają wesoło.
- Kamieniem nie - mówię - ale cegłą przecież mogę.
Jakiś tam End…
- No i tak to się skończyło… - opowiadam z lekkim żalem w głosie po zakończeniu gry. Los Ellie chyba nie był Mum taki znowu obojętny, bo po każdej mojej nocnej sesji słuchała względnie chętnie o moich postępach, co zaskoczyło mnie mocno. Ale nie tak bardzo jak to, że cały czas opowiadałam jej o grze sympatyzującej z horrorem, którego nie cierpi, a którego najbardziej soczyste fragmenty widziała na własne oczy.
Gdzieś z tyłu głowy tłucze się podejrzenie, że to wszystko zasługa małej Ellie, której historia w kobietach potrafi wzbudzić nie tylko mocne współczucie, ale i, jak się okazuje, najzwyklejszy instynkt macierzyński.
…i scena po napisach
Nie był to jedyny członek mojej rodziny zainteresowany moimi postępami w fabule gry.
- Ciociaaa? A przeszłaś już?
- Dzisiaj kończę.
- A może później zagramy razem?
Robię w głowie szybkie obliczenia matematyczne.
- Mhm, za 10 lat.
Jesteśmy umówieni.