Wraz z premierą 2. sezonu serialu Wiedźmin Netflix mierzy się już nie tylko z adaptacją opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, ale również jego pierwszej powieści, Krwi elfów. Dla pisarza był to moment, w którym świat Geralta zaczął rosnąć. Co zrobił z tym Netflix?
Jakie adaptacje są, każdy widzi. Najlepiej, by były wierne oryginałowi, prawda? Może z wyjątkiem Łowcy androidów w reżyserii Ridleya Scotta - to film kultowy i klasyczny, ale z tekstem Philipa K. Dicka wiele wspólnego przecież nie ma. Podobnie zresztą Pamięć absolutna Paula Verhoevena. Wierność z kolei bywa zwodnicza, co można udowodnić na przykładzie Davida Lyncha, który w filmie Diuna z 1984 roku postanowił przenieść z powieści na ekran wewnętrzne monologi postaci, co dało… dziwny efekt.
Czyli: zmiany nie zawsze są na gorsze.
W przypadku Wiedźmina kwestia adaptacji książek Andrzeja Sapkowskiego na serial jest o tyle ciekawa, że wierność oryginałowi momentami może być wręcz niemożliwa. Albo też: pokusa eksploracji wątków, które pisarz ledwie zasygnalizował, czy też po prostu ich nie wyeksploatował, może okazać się zbyt wielka.
Rzecz jasna, niekiedy udaje się osiągnąć wysoki poziom wierności. Nie zagłębiając się w szczegóły, wiele z odcinków 1. sezonu serialu Netflixa stanowi w zasadzie odwzorowanie tego, co znamy z opowiadań. Przynajmniej w wątku Geralta. Historia walki ze strzygą z Wiedźmina (nie licząc obecności Triss Merigold), spotkanie z Renfri i Stregoborem z Mniejszego zła czy wydarzenia w Cintrze z Kwestii ceny na ekranie pozostały dla nas w pełni rozpoznawalne.
Problem zaczął się wówczas, gdy z tych mniejszych epizodów twórcy adaptacji musieli skleić spójną opowieść. Bo przecież Andrzej Sapkowski jako takiej jej nie pisał. Raz, że pierwsze opowiadania powstawały jako byty niezależne, a dwa, że kolejność publikacji nie odpowiada chronologii wydarzeń w świecie Geralta. Akcja opowiadania Wiedźmin rozgrywa się po (publikowanych później) Ziarnie prawdy czy Mniejszym złu. Z Yennefer po raz pierwszy zetknęliśmy się w Granicy możliwości z 1991 roku, a o tym, jak poznała ona wiedźmina, czytać mogliśmy dopiero w Ostatnim życzeniu z 1993. Ukoronowaniem tego wszystkiego jest fakt, że Ciri, czyli tak naprawdę główna bohaterka pięcioksięgu powieściowego, jako postać na scenę wchodzi dopiero w ostatnich z opowiadań, będąc w ogóle nieobecną w przygodach Geralta, które same w sobie wypełniłyby jeden pełen sezon serialu.
Nie należy niczego z tego rozpatrywać w kontekście dobrych czy złych decyzji pisarskich. Bo Andrzej Sapkowski podejmował decyzje dobre, według niego, dla opowiadań i powieści. Adaptacjami winni martwić się inni.
Martwią się więc.
Wyzwanie przeniesienia na ekran wiedźmińskich opowiadań blednie natomiast w porównaniu z zadaniem adaptacji pierwszej powieści z pięcioksięgu Sapkowskiego, Krwi elfów. Dla pisarza było to nowe otwarcie, bo wówczas (oraz w opowiadaniu Coś więcej, które pierwotnie miało być pierwszym rozdziałem powieści) dokonał przejścia z opowieści o Geralcie do historii Ciri. Była to również pierwsza w jego dorobku powieść, co widać dosyć wyraźnie.
Krew elfów wciąż działa w dużej mierze jak zbiór opowiadań. Pierwsze opowiadanie traktuje o spotkaniu Jaskra z Riencem, i interwencji Yennefer. W kolejnym na dłużej zostajemy w Kaer Morhen, gdzie poznajemy wiedźminów, a Ciri odkrywa swoje zdolności. W następnym „opowiadaniu” porzucamy występujących epizodycznie wiedźminów, na czele z Vesemirem, by zastąpić ich pojawiającymi się na swój epizod krasnoludami, z Yarpenem jako ich liderem. Kolejna fabuła to polowanie Geralta (z pomocą Jaskra i Filippy) na Rience’a, gdzie mamy dwa epizody, czyli wydarzenia na szkucie, której strzegł wiedźmin, a następnie poszukiwania w Oxenfurcie, z pomocą Shani. Finał to znaczne spowolnienie – nauka magii przez Ciri pod okiem Yen. Kolejne rozdziały grupowane więc są konkretnym miejscem oraz nowymi postaciami, które pojawiają się w danym „opowiadaniu”, by potem przeważnie już się nie pojawiać, z wyjątkami typu Rience.
Te większe fabuły przeplatane są natomiast „migawkami” czy to ze spotkań magów, czy króli, czy Emhyra ze swoimi poddanymi, albo też wejściem do gry szpiega Dijkstry. I właśnie rzeczone migawki, tak jak i spotkanie ze Scoia’tael, wplecione w przygodę z krasnoludami czy treści wizji Ciri to wysiłki Sapkowskiego, by „Krew…” była powieścią i by świat Wiedźmina rozrósł się ponad to, co znamy z opowiadań. Pisarz de facto w tym momencie dopiero rozstawiał pionki w rozgrywce, którą miały opisywać kolejne tomy.
Stąd też i 2. sezon serialu Wiedźmin musiał być ponownym otwarciem. Nie trzeba było już wprawdzie przedstawiać Geralta, Jaskra czy Yen, ale też Ciri jako postać centralna dla wydarzeń na Kontynencie wprowadzana jest dopiero we Krwi…. To w tej powieści również poznajemy innych graczy, tych, którzy polują na dziewczynkę i Geralta. Wreszcie zaczynamy lepiej rozumieć wykreowany przez Andrzeja Sapkowskiego świat, bo dopiero od momentu startu prac nad pierwszą powieścią autor zaczął na poważnie rozbudowywać Kontynent i porządkować strzępy tego, co już zdążył zdradzić.
Twórcy adaptacji byli więc skazani na modyfikowanie oryginału. Wystarczy wyobrazić sobie sezon Wiedźmina, gdzie Yen pojawia się w pierwszym odcinku, by następnie zniknąć i w okolicach finału zacząć szkolenie Ciri u Nenneke. Wystarczy wyobrazić sobie, jak „ekscytujące” musiałyby być odcinki poświęcone wiedźminom siedzącym w Kaer Morhen, podczas gdy Ciri biega po Mordowni, a Triss wbija im do ich pustych głów podstawy opiekowania się dziewczynką. Albo pomyślmy, jakże efektowna byłaby długa podróż z krasnoludami, w czasie której Triss głównie chadzałaby/była noszona w krzaki, a Geralt boczyłby się na „deprawującego” Ciri Yarpena. No i finał w postaci sekwencji w świątyni Melitele, gdzie Yen i Ciri trenują, a Jare ślini się na widok tej drugiej. Wszystko to zaś byłoby przeplatane krótkimi skokami w różne miejsca Kontynentu, a to, by podejrzeć króli i królową, a to, by podsłuchać Dijkstrę czy Emhyra, a to, by zobaczyć, co porabia Vilgefortz.
Bądźmy szczerzy, Krew elfów w żaden sposób nie jest dynamiczną książką. Jest świetną powieścią, ponieważ Sapkowski to mistrz dialogów, przez co nudne nie są ani rozmowy w wiedźmińskim siedliszczu, ani tym bardziej pogawędki z krasnoludami. Konstrukcja powieści wybacza wiele, jeżeli chodzi o tempo fabuły, ale również pojawianie się i znikanie postaci.
Prawa prozy są natomiast inne od praw ekranu. Zwłaszcza gdy tworzy się serial rozrywkowy dla szerokiej widowni.
Lauren Hissrich i jej zespół pisarski nie mieli więc wyjścia – trzeba było szyć, choćby w wątku Yen, by ta była prawdziwie ważną bohaterką, czy w przypadku Geralta, by ten miał w Kaer Morhen do roboty coś więcej, niż tylko kajanie się przed Triss. Tak samo konieczne było rozbudowywanie wątków czarodziejów, zwłaszcza Vilgefortza, ze względu na jego wagę dla całej opowieści, oraz Cahira, który w powieściach znika na bardzo długo, by dopiero od Chrztu ognia dorobić się miana pełnoprawnej postaci.
Zmiany były konieczne.
Co nie oznacza, że zmiany z definicji są dobre, czy choćby zrozumiałe. Wiedźmin w 2. sezonie czytelników może konfundować. Nie licząc pierwszego odcinka, bazującego na opowiadaniu Ziarno prawdy, produkcja Netflixa adaptuje Krew elfów. Ale czy na pewno? Adaptuje niektóre wątki, jak pobyt Geralta i Ciri w Kaer Morhen. Co jednak tak naprawdę poza tym? Oczywiście, rozpoznajemy to tu, to tam fragmenty dalszych rozdziałów, jak choćby epizody Yarpena czy Codringhera i Fenna, ale w jaki sposób mamy w tym sezonie do czynienia z polowaniem na Ciri, które było fundamentem wydarzeń w Krwi…? Nijak. Wiedźmin w drugim sezonie nie adaptuje więc Krwi elfów, ale stanowi do tego wprowadzenie – Lauren Hissrich chyba postanowiła się zatrzymać i w bardzo jasny sposób ustalić stawkę, o którą toczyć ma się gra, oraz przedstawić graczy, zanim na dobre ruszy akcja. Sam fakt ujawnienia Emhyra jako ojca Ciri już na tak wczesnym etapie jasno wskazuje na taką ścieżkę scenarzystów – chcą, by widzowie wiedzieli, kto i dlaczego potrzebuje Ciri. Przyjrzyjmy się wątkom pobocznym, poświęconym postaciom innym niż Geralt i spółka: na koniec sezonu 2. wiemy już, dlaczego Ciri potrzebują elfy, wiemy, co chcą od niej czarodzieje, rozumiemy motywacje Nilfgaardu oraz władców Kontynentu, z naciskiem na Dijkstrę i Vizimira. Wszystkie te wątki w drugim sezonie prowadziły ku jednemu: Ciri.
Produkcja Netflixa w sezonie 2. adaptuje więc wątek Kaer Morhen oraz skupia się na tym wszystkim, co u Sapkowskiego zostało ujęte w „migawkach”. Wszystko inne zostało chwilowo zatrzymane. Tylko tak wyjaśnić można fakt, że Dijkstra czy Rience to postaci epizodyczne, w żaden sposób niedorastające do swoich potencjałów – ich sezonem będzie dopiero trzeci. Tylko poprzez taką interpretację jestem w stanie wyjaśnić sobie, dlaczego koniecznym było dopisanie wątku Voleth Meir – bo podczas gdy Geralt i Ciri czekali, aż reszta Kontynentu przetrawi fakt znaczenia dziewczyny, wiedźmin i jego przybrana córka musieli mieć coś do roboty. (Nie lekceważyłbym również faktu, że Netflix serial „Wiedźmin” identyfikuje jako wyróżniający się obecnością potworów, co mocno akceptowano w sezonie pierwszym, ale i kampanii marketingowej drugiego – a skoro jest to tożsamość ich produkcji, jednym z zadań scenarzystów jest takie prowadzenie historii, by Geralt miał co ubijać i by nasze wpisy w bestiariuszu były coraz liczniejsze.)
Uzasadnione motywacje scenarzystów nie przekładają się jednak na z definicji pozytywny odbiór czynionych względem oryginału modyfikacji. Jak pisałem, „Wiedźmin” w drugim sezonie fanów i fanki książki może konfundować. I nudzić, bo – jak wspominałem – wiele wątków poświęconych jest temu, by kolejne postaci uświadamiały sobie coś, co my już doskonale wiemy – znaczenie Ciri. To trochę tak, jakby czytać kryminał, wiedząc, kto zabił. Można, co pokazał choćby Rian Johnson w Na noże – trzeba mieć jednak na taką fabułę szalenie oryginalny pomysł, a tego Hissrich i spółce – w moim odczuciu – zabrakło.
Ale czy na pewno? Trudno orzec, gdy zna się książki. Jak pisałem, mnie sezon drugi Wiedźmina wprawiał z zakłopotanie, zmusił do długiego układania sobie w głowie przyczyn takich, a nie innych decyzji showrunnerki i jej scenarzystów. Teraz chyba lepiej je rozumiem, co nie znaczy, że pochwalam. (Osobiście uczyniłbym głównym „złolem” sezonu Rience’a i rozbudowywał wątek jego polowania na Ciri, wraz z wątkiem polowania Geralta na niego; we wszystko wplótłbym Dijkstrę poprzez Jaskra – w dużej mierze tak, jak zrobił to Sapkowski. Tylko czy… właśnie taki nie będzie sezon 3. Wiedźmina? Prawdopodobne.)
Gdy jednak mam ochotę kpić i się krzywić, przypominają mi się reakcje znajomych, fanów serii Koło czasu Roberta Jordana na serial Amazona. W skrócie: Sodoma, Gomora, gradobicie, koklusz, i Curie-Skłodowska też.
Tymczasem ja – z książkami Jordana dopiero się zapoznający – bawię się przy tym serialu przednie.
Cóż, perspektywa fana.