Marcin Zwierzchowski: Świat Stephena Kinga nie jest ci obcy – nie trzeba tu wspominać o twojej roli w najpopularniejszej adaptacji jednej z jego nowel. Dostrzegasz może jakiś most, wyraźne połączenie tych postaci, historii? Tim Robbins: Wiesz, często mnie o to pytają, ale szczerze mówiąc... Nie. To zupełnie inne, skrajnie różne opowieści. To dowód na talent Stephena Kinga – talent do pisania w tak różnych klimatach, gatunkach. A różnic pomiędzy Castle Rock i Skazanymi na Shawshank jest przecież ogromna. Nawet jeśli Shawshank odgrywa jakąś rolę w Castle Rock, odbieram te historie na zupełnie różne sposoby. Spotkałeś kiedyś Kinga? Tak, raz. Wiele lat temu. Ale nie rozmawialiśmy zbyt wiele. O nic go nie pytałem. Powiedziałem tylko, że uwielbiam jego książki. W porządku, przejdźmy zatem do twojej postaci. Co możesz nam o niej powiedzieć? Małomiasteczkowy twardziel, wiejski gangster z Maine. To nie jest typ roli, w jakie miałem okazje się wcielać wcześniej, choć są to klimaty, w których dorastałem. Wiesz, w Greenwich Village, tuż przy Little Italy. Wielu moim przyjaciołom marzyło się zostać członkiem mafii. Tego typu goście zawsze kręcili się gdzieś w pobliżu, ich obecność była wyczuwalna. Lokalne zbiry. Cóż, uważnie obserwowałem, jak to wszystko wygląda. I od dawna chciałem kogoś takiego zagrać. A co ocaliło cię przed zasileniem ich szeregów? Czemu zawdzięczasz fakt, że nie stałeś się taki, jak ci goście? Cóż, dobrzy rodzice, dobra rodzina. Inni odczuwali chyba większą presję. Empatia. No i miałem dużo szczęścia. Często jestem pytany o Shawshank, Przed egzekucją, dokument „45 seconds of laughter” – zastanawiają się, o co chodzi z moim zainteresowaniem kwestią więzienną. Prawda wygląda tak, że nie uważam się za osobę tak daleką czy różną od tych, które przesiadują w zakładzie karnym. Dzieciaki, z którymi dorastałem, z którymi się włóczyłem, często kończyły karane przez system, a ja nigdy nie myślałem o takich ludziach jak o „innych”. Może po prostu miały mniej szczęścia. Kiedy spojrzysz na delegalizację marihuany w latach 60. i 70. i to, jak doprowadziła ona do wzrostu więziennej populacji, wyższej niż w jakimkolwiek innym kraju... W więzieniach ludzie odsiadują wyroki za przestępstwa, które wszyscy popełniliśmy. Czasem po 30 lat. I to jest niezwykle niesprawiedliwe. A czy świat byłby lepszym miejscem, gdyby wszędzie zalegalizowano marihuanę? Cóż, mieszkam w Kalifornii. To zdecydowanie lepsze miejsce. (śmiech) Jak się czułeś wracając do uniwersum Stephena Kinga? Byłeś podekscytowany? I czy w ogóle oglądałeś Castle Rock? Oglądałem. I naprawdę mi się podobało. A powrót do tego świata był... Cóż, to nie jakieś tam uniwersum, tylko ten specyficzny świat. Podobało mi się to, co z nim robią, podobał mi się scenariusz i twisty. Oczekiwałem nieoczekiwanego! Podpisałeś kontrakt od razu, z miejsca? Na zasadzie: tak, chcę w tym zagrać, chcę tej roli natychmiast? Spotkałem się z nimi i spytałem, do czego to wszystko zmierza. Wiesz, najfajniejsze w tych dłuższych formatach jest to, że zaczynasz od pewnego pomysłu wyjściowego, a potem... zależy, jak się to wszystko potoczy. Często scenarzyści zaskakują samych siebie. Każdy nowy projekt rodzi kolejny epizod. Zawsze coś mnie w tym intrygowało, bo było w tym wiele nieprzewidzianych elementów. Lubię to. Jak przygotowywałeś się do tej roli? Jak sam wspominałeś, to chyba pierwszy raz, gdy wcielasz się w postać tego typu. Jak wyglądały przysposobienia? Cóż, on umiera. Musiałem zrobić w tym temacie pewien research. Przyjrzeć się tej kwestii. No i musiałem nauczyć się akcentu z Maine. Z tym było trochę roboty. A tak poza tym... Cóż, będę szczery. Wcielanie się w zgryźliwca czy mruka jest dość proste. Ciężką pracą jest za to odgrywanie kogoś czarującego, zwłaszcza o 6 rano. Nie było to więc tak wymagające jak niektóre poprzednie role. Masz również doświadczenie z pracy po drugiej stronie kamery. Czy wykonując pracę aktora dajesz reżyserowi jakieś sugestie, pouczasz go? Niezupełnie, raczej zatrzymuję takie rzeczy dla siebie. Jako reżyser sam dobrze wiem, że ostatnia rzecz, o jakiej się wtedy marzy, to aktor reżyserujący swoją własną scenę. Jestem więc elastyczny, staram się pojąć, jaka jest wizja i jak najlepiej wykonać swoją pracę. Jeśli zaś pojawia się coś, co mija się z wiarygodnością postaci czy sceny, wtedy inicjuję dyskusję. Robiłem tak od zawsze, tak zaczynałem. Myślę, że to jeden z obowiązków aktora, odpowiedzialność za to, by dotrzeć do prawdy, wiarygodności. Jeśli coś staje jej na drodze, trzeba o to walczyć. Mówisz, że tak zaczynałeś – cofnijmy się więc do początków kariery. Zaczynałeś w komediach młodzieżowych jak Pewna sprawa Roba Reinera. Czy już wtedy rozpoczynałeś takie dyskusje? Tak, już wtedy. Przy okazji: lepsi reżyserzy tego chcą. Lepsi reżyserzy wiedzą, że aktor to arbiter prawdy. Jeśli aktor robi wyłącznie to, co mu się każe, może dojść do oszukiwania samego siebie, uniemożliwiającego pełne zrozumienie postaci. Lubiłeś te młodzieżowe komedie? Wiesz, to był pewien rytuał przejścia dla mojego pokolenia. Wszyscy musieli zrobić get laid movie i wszyscy musieli zrobić film o Wietnamie. Więc ja również – zagrałem w obu. Spełniłem wymagania wobec aktorów w moim wieku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj